Serce pełne kotów: spotkanie, które wszystko zmieniło
Jadwiga rzadko odwiedzała rodzinną wieś nad Wisłą, godzinę drogi od Krakowa. Po skończeniu szkoły wyjechała do miasta, a wizyty w rodzinnych stronach można było policzyć na palcach. Życie ciągle podsuwało powody, by nie przyjeżdżać. Ostatnio była tu na pogrzebie rodziców i na urodzinach młodszej siostry, Krystyny, która została w rodzinnym domu. Rozmowy telefoniczne z siostrą budziły w Jadwidze tęsknotę za młodością, za beztroskimi dniami. Tego lata postanowiła jednak wrócić – dzieci i wnuki się rozjechały, a jej, samotnej emerytce, zachciało się odetchnąć powietrzem dzieciństwa, pochodzić boso po miękkiej trawie, pomieszkać w rodzinnych ścianach, choćby na krótko.
Krystyna od dawna namawiała siostrę, by przyjechała i odpoczęła. Lato było pełne jagód, a niedługo miały pójść grzyby – trzeba było zbierać na zimę, nie lenić się! Będzie czym częstować gości i sama będzie mogła rozkoszować się smakiem wspomnień. Domy we wsi stały mocne, ulica zabudowana murowanymi bliźniakami – pamiątka czasów, gdy miejscowy PGR kwitł. Przewodniczący, weteran i bohater, zrobił z wsi wzór do naśladowania: postawił klub, przychodnię, szkołę – najlepszą w okolicy. Do dziś wspominano go z ciepłem.
Jadwiga szła ulicą, nie spiesząc się. W jednej ręce niosła stary walizkę, przez drugą przewieszony był płaszcz. Miejscowi witali się, a ona odpowiadała, choć twarzy nie rozpoznawała. Najwyraźniej jej też nikt nie pamiętał, ale na wsi tak było – nie można było obcego zostawić bez uwagi.
— Jadziu! To ty?! — rozległo się nagle koło sklepu.
Jadwiga postawiła walizkę i przyjrzała się kobiecie.
— Bożenko! Kowalska! — uśmiechnęła się rozpromieniona, rozpoznając przyjaciółkę z dzieciństwa.
— A ja patrzę – ty czy nie ty? — zaczęła gwałtownie mówić Bożena. — Od razu cię zauważyłam, jeszcze na początku ulicy! Na długo do nas?
— Zobaczymy — odpowiedziała wymijająco Jadwiga, wzruszając ramionami.
— Oj, mamy tu nowinki! Wpadnij, pogadamy! — Bożena promieniała, zarażając radością.
— Ciebie to nigdy nie przebędziesz! — roześmiała się Jadwiga, łapiąc jej nastrój.
Ze sklepu wyszedł starszy mężczyzna z małą siatką. Przechodząc, lekko się obu pokłonił. Jadwiga odpowiedziała skinieniem głowy i uśmiechem. „Koszula czysta, ale pognieciona, broda i wąsy siwe, starannie przystrzyżone – pomyślała. – Widać, od niedawna jest sam”.
— Kto to? — zapytała Bożenę, gdy mężczyzna się oddalił.
— To Jan, był naszym weterynarzem — machnęła ręką przyjaciółka. — Dobry człowiek, ale od kiedy przeszedł na emeryturę, trochę mu odbiło. Żona go zostawiła, wyjechała do miasta. A on z kotami żyje, całą emeryturę na nie wydaje. Zbiera bezdomne, chore, pokaleczone. Leczy je, choćby operacje robi, podobno!
Po tygodniu Jadwiga spotkała Jana w tym samym sklepie. Kupowała mąkę na pierogi, ale pięciokilogramowy worek okazał się nieoczekiwanie ciężki. Postawiła go na ławce, by złapać oddech.
— Pomogę — odezwał się cichy głos. Jan stał obok. — Mamy w tę samą stronę. Niech pani niesie moją siatkę z pieluchami, a ja pani worek.
— Pieluchy? — zdziwiła się Jadwiga. — Panu do czego?
— Nie dla mnie — zmieszał się Jan. — To dla Mruczka, mojego kota. Ma uszkodzony kręgosłup, nie może chodzić, tylko się czołga. Wyobraża pani sobie, jak mu, takiemu dumnemu, wstyd być brudnym? Więc muszę…
— Rany boskie! — zdumiała się Jadwiga. — A dużo pan ma takich?
— Kręgowców? Tylko Mruczek. Jeszcze dwa trójnogie, jeden bez oka, jeden bez ogona. Niech się pani nie śmieje! Ogon dla kota to jak ręka, do równowagi i urody!
— Same panu powiedziały? — uśmiechnęła się Jadwiga, nie mogąc powstrzymać żartu.
Jan zmarszczył brwi, biorąc jej śmiech za kpinę.
— Przepraszam, Janie — pospieszyła się. — Mówi pan o ich uczuciach tak pewnie, jakby z panem rozmawiały. A tak w ogóle, proszę mi mówić Jadwiga.
— Tak, Jadwigo, nie uwierzy pani, ile one potrafią powiedzieć! — ożywił się. — Ich mordki zdradzają wszystko: radość, żal, miłość.
— Dlaczego akurat koty? Przecież pan jako weterynarz pracował ze wszystkimi zwierzętami. Nie ma mądrzejszych, bardziej pożytecznych?
— Nie — odpowiedział stanowczo Jan, potrząsając głową. — Koty są bardziej ludzkie niż ludzie.
— Mogę odwiedzić pana podopiecznych? — uśmiechnęła się Jadwiga.
— Będziemy czekać — odpowiedział, przykładając dłoń do serca.
Tego samego wieczoru Jadwiga, zabierając ze sobą słoik świeżo ugotowanego wiśniowego dżemu, poszła do Jana. Krystyna wręczyła jej paczuszkę z ciepłymi drożdżówkami:
— Jan uwielbia moje drożdżówki, mówi, iż lepszych nie jadł!
— Bywał u was? — zdziwiła się Jadwiga.
— A jakże! W każdym domu gość! Krowę zaszczepić, prosiaka wyleczyć – nikomu nie odmawia. Złote serce! Choć śmieją się z jego kotów, to szanują.
Dom Jana stał na końcu ulicy. Mocne domostwo, ale przy ogródku rosła trawa – widać, nie był gospodarzowi potrzebny. Za to podwórko było zadbane: solidne zabudowania, kury gdakały, drewutnia pełna na dwie zimy. Auto pod warstwą kurzu sugerowało, iż Jan rzadko jeździ.
Na ganku wygrzewały się koty – trzy czy cztery? Jeden, zobaczywszy Jadwigę, wślizgnął się do domu, reszta patrzyła podejrzliwie. Jadwiga zastygła, ale drzwi się otworzyły i Jan, uśmiechając się, wyszedł:
— Myślałem, iż pani nie przyjdzie! A tu Murka przybiegła, piszczy – gościa, wyjdź! — Spod jego nóg wyglądał właśnie ten kot. — Proszę wejść, napijemy się herbaty.
Jan z przyjemnością zajadał drożdżówki, chwalił dżem, częstował Jadwigę cukierkami i ciasteJadwiga patrzyła na niego, a w sercu coś się poruszyło, jakby te koty i ten cichy człowiek nagle otworzyli w niej drzwi do uczuć, o których już dawno zapomniała.