**Dziennik osobisty**
Wojtek otworzył okno i wspiął się na parapet. Ciemniejący w dole asfalt kusił i przerażał.
Życie czasem przypomina krętą ścieżkę w lesie. Nigdy nie wiesz, dokąd cię zaprowadzi ani co kryje się za najbliższymi drzewami. Wojtek Kowalski choćby nie przypuszczał, iż najpierw straci, a potem odzyska swoje szczęście.
Nie spieszył się z małżeństwem. Szukał bratniej duszy. Kiedy zobaczył Agnieszkę w kawiarni, serce natychmiast drgnęło – to ona. Bez zastanowienia podszedł i przedstawił się. Czytali te same książki, oglądali te same filmy, oboje uwielbiali jeździć na łyżwach, marzyli o dużej, kochającej rodzinie, o dzieciach.
Wszystko potoczyło się zgodnie z marzeniami, tylko dzieci nie przyszły. Agnieszka chodziła po lekarzach, leczyła się, jeździła choćby do świętych miejsc, nie tracąc nadziei. Pewnego dnia uwierzyła, iż jest w ciąży. Nie spieszyła się do szpitala, czekała, by się nie pomylić. Dopiero gdy brzuch zaczął rosnąć, poszła do przychodni.
Okazało się, iż to nie upragniona ciąża, a guz. Gdy Wojtek przyprowadzał Agnieszkę do onkologii, widział zamglone spojrzenia chorych, jakby wsłuchiwali się w siebie. niedługo ten sam wzrok dostrzegł u Agnieszki.
Wojtek nie odstępował żony na krok. Najpierw wziął urlop, potem dni na własny koszt, w końcu lekarka w przychodni ulitowała się i wystawiła zwolnienie. Ale szef wezwał go i powiedział: albo wraca do pracy, albo zwolnienie. Wojtek podał się do dymisji.
Całymi dniami opiekował się żoną. Trzymał ją za rękę, gdy zaczęła się dusić, modlił się do Boga, by ich nie rozdzielał, by zabrał go razem z nią.
Nic nie pomogło. Po trzech miesiącach Agnieszki nie było.
Po pogrzebie Wojtek wrócił do pustego mieszkania. Szlafrok Agnieszki wisiał na oparciu krzesła już od miesiąca. Wojtek wciąż miał nadzieję, iż wstanie i go założy. W przedpokoju stały jej buty, wisiała kurtka, którą kupili zeszłej wiosny na wyprzedaży. Gdziekolwiek spojrzał, wszystko przypominało mu o Agnieszce – ukochanej i jedynej, która odeszła tak wcześnie.
Wojtek wtulił się w poduszkę, wciąż czując zapach żony, i wybuchnął płaczem. Potem poszedł do sklepu i kupił dwie butelki wódki. Rano ledwo wstał z łóżka. Ból, który wieczorem nieco ustąpił, wrócił ze zdwojoną siłą. Wojtek wylał niedopitą wódkę do zlewu. Choć co za różnica, co się z nim stanie? Bez Agnieszki nie chciał żyć.
W dzień jakoś udawało się odwrócić myśli, ale wieczorem rozpacz wracała. Pewnej nocy stanął przy oknie i patrzył na nocne miasto. Co go tu trzyma? Mieszkanie? Niech się wali. Nie miał pracy, nie miał żony, nie miał dzieci. Wojtek otworzył okno i wspiął się na parapet. Ciemniejący w dole asfalt kusił i przerażał. Czwarte piętro – nie tak wysoko. A jeżeli nie zginie od razu?
Zadzwonili do drzwi. Przez chwilę Wojtek patrzył w dół, potem zszedł z parapetu i poszedł otworzyć. W drzwiach stała sąsiadka.
– Widzę, też męczysz się bezsennością. Wpadłam sprawdzić, czy żyjesz. Jakoś tu cicho. A skąd ten przeciąg? Otworzyłeś okno? Czyżbyś coś knuł? – Wpatrywała się w niego z niepokojem.
– Tylko wietrzę – odparł spokojnie.
– A, no dobrze. Tylko uważaj, nie rób głupstw. Jak wyskoczysz, nigdy więcej Agnieszki nie zobaczysz. To grzech śmiertelny – odbierać sobie życie. Bóg nie pozwoli wam być razem w niebie.
– Wszystko w porządku, ciociu Marysiu.
Ledwo ją odprawił. Ale ochota na skok minęła. Słyszał, iż samobójstwo to grzech, którego nie odpuszczą.
Nie spał całą noc, rozmyślał. Rano wrzucił do torby parę rzeczy i zabrał zdjęcie, na którym na zawsze zostali z Agnieszką. Oszczędności pochłonęło leczenie żony. Spojrzał na porzucony na krześle szlafrok. Odwrócił się i wyszedł. Zamknął mieszkanie i zadzwonił do sąsiadki.
– Gdzie się wybierasz? – spytała, widząc torbę na jego ramieniu.
– Do matki. Nie mogę tu zostać. Zmarnieję.
– Słusznie. Na długo? – Zmrużyła oczy.
– Nie wiem. Pilnujcie mieszkania. – Podał jej klucze. – Numer macie, dzwońcie, jeżeli coś. Już idę. – Machnął ręką i gwałtownie zszedł po schodach.
Przez chwilę siedział w samochodzie, zbierając myśli. Potem przekręcił kluczyk i wyjechał z podwórka. Na szosie wcisnął gaz do dechy i ruszył przed siebie. Przemknęła mu myśl, by puścić kierownicę… Ale wtedy mogliby zginąć niewinni ludzie.
Przejechał dwieście kilometrów bez przerwy, pierwszy raz od miesięcy czując się lekko i wolno. Rodzinne miasteczko zaskoczyło go wąskimi, brudnymi uliczkami. Zwykle przyjeżdżał tu latem, gdy liście na drzewach zmieniały wszystko. Zapomniał, jak wygląda wiosenne błoto w małym prowincjonalnym mieście.
Oto i dom. Wojtek zatrzymał auto przed ogródkiem i wysiadł. Zawiasy furtki jęknęły żałośnie. Na ganek wybiegła matka, wpatrując się w niespodziewanego gościa, klasnęła w dłonie i rzuciła mu się na szyję.
– Synku, Wojtusiu! Jak to? choćby nie uprzedziłeś. Sam jesteś?
Przytulił ją, wdychając znajomy zapach, serce wypełniło się ciepłem i czułością. Myślał, iż nie ma już w nim łez, wypłakał wszystko na pogrzebie, a tu poczuł, jak oczy wilgotnieją.
Długo nie mogli się nagadać, wymieniali wieści. Matka ubolewała nad śmiercią Agnieszki, współczuła synowi, starała się go pocieszyć, rozpieszczać smacznym jedzeniem.
– Dobrze, iż przyjechałeś. Dom i rodzinne strony leczą. Co tam będziesz robił sam? Pamiętasz, jak z szkoły wracałeś…
Uspokajający głos matki rzeczywiście go ukoił. Ten dom nie był związany z Agnieszką, wspomnienia o niej straciły tu na ostrości.
Wieczorem Wojtek zauważył światło w oknach sąsiedniego domu.
– Mamo, aWojtek spojrzał w te oświetlone okna i poczuł, iż gdzieś w środku, pomimo bólu, zaczyna kiełkować nowa nadzieja.