Zerwałam więzi z własną matką przez psa. I niczego nie żałuję.
Mój świat wywrócił się do góry nogami nie w dniu, gdy wraz z mężem adoptowaliśmy psa ze schroniska, ani choćby wtedy, gdy po latach leczenia i łez odkryłam, iż wreszcie zostanę mamą. Wszystko zmieniło się, gdy moja własna matka, z którą zawsze łączyła nas bliska relacja, nagle stała się wrogiem — nie moim, ale mojego psa.
Rufus pojawił się w naszym życiu osiem lat temu. Szczeniak o smutnych oczach, pokiereszowanej przeszłości, ale z ogromnym sercem. Ja i Krzysztof od razu go pokochaliśmy — stał się dla nas jak syn, szczególnie gdy nasze próby posiadania dziecka kończyły się porażką. Dbaliśmy o niego, woziłiśmy do weterynarza, pracowaliśmy z treserem, socjalizowaliśmy go zgodnie z zasadami. Stał się wzorowym domowym pupilem: łagodny, spokojny, oddany. Budowaliśmy nasze małe, ciche życie — ja, mąż i nasz Rufus.
Gdy po latach starań i terapii zobaczyłam dwie kreski na teście, świat stał się jaśniejszy. Płakaliśmy ze szczęścia. Moja mama i teściowa też niby się ucieszyły, ale euforia gwałtownie zmieniła się w oskarżenia i narzekania:
— Psa trzeba natychmiast się pozbyć! Zwariowałaś? Sierść wszędzie! Alergie! Ugryzie! — krzyczała mama.
— Znajdźcie komuś go oddać! To przecież dziecko! Czyżby nie było ważniejsze od zwierzęcia? — podchwytywała teściowa, przewracając oczami.
Próbowaliśmy tłumaczyć spokojnie: Rufus to nie zagrożenie. W domu jest czysto, mamy robota odkurzającego, dbamy o higienę. Pies to członek rodziny. Nikt go nie „odda”. Ale starsze pokolenie nie ustępowało. Mama dzwoniła dziesięć razy dziennie, szlochając, iż rujnuję życie nienarodzonemu dziecku. Teściowa urządzała mężowi sceny. Presja rosła, a ja, będąc w szóstym miesiącu, leżałam nocami bez snu, ściskając brzuch z niepokoju.
— Jeszcze jedno słowo, a więcej was tu nie zobaczycie — powiedział Krzysztof, patrząc im prosto w oczy.
Po porodzie ucichli. Ale nie na długo.
Gdy wróciłam ze szpitala z synem, pierwsze, co zrobiłam, to podeszłam do Rufusa — tęsknił, czekał pod drzwiami, skomlał. Przysiadłam, przytuliłam go. Mama i teściowa zamieniły się znaczącymi spojrzeniami. A gdy następnego dnia u dziecka pojawiła się wysypka, wpadły w szał.
— To przez sierść! To wszystko przez psa! Zwariowałaś?! — wrzeszczała matka.
— Masz psa w łóżku obok niemowlęcia! Wstydziłaby się choćby własna matka! — dorzucała teściowa.
Milczałam. Ale Krzysztof nie wytrzymał. Wyrzucił je obie.
Wtedy zaczęły się groźby. Wprost. Najpierw: „zatrujemy psa, to nic trudnego!”, potem: „złożymy donos do opieki społecznej!”. Mama oświadczyła, iż złoży skargę, twierdząc, iż dziecko żyje w brudzie, dzieląc mieszkanie z psem. Że powinnam stracić prawa rodzicielskie, iż jestem „nienormalna”, bo stawiam zwierzę ponad dziecko.
Brzyd? U mnie czystość jak w prywatnej przychodni. Myję podłogi dwa razy dziennie. Kontroluję dietę, utrzymuję odpowiednią wilgotność powietrza, pierzę ubranka syna osobno. Ale co to znaczy, gdy w czyjejś głowie jest tylko nienawiść?
Powiedziałam matce twardo: jeszcze jeden krok w stronę urzędów, a nigdy więcej nie zobaczysz wnuka. Nigdy.
Od tamtej pory — cisza. Czasem boli. W końcu to moja mama. Ale Rufus też jest rodziną. Był z nami, gdy nie mogliśmy mieć dziecka. Grzał nas w najchłodniejsze dni. To nie zagrożenie. To miłość.
Nie oddałam go i nie oddam. jeżeli musiałam wybierać między szantażem a prawem do życia w spokoju z tymi, których kocham — wybrałam to drugie. I nie żałuję.