Zazdrościła mi… kota
Nigdy nie przypuszczałabym, iż znajdę się w tak absurdalnej, żeby nie powiedzieć głupiej, sytuacji. Dzwonię do mamy codziennie — czasem choćby dwa razy: rano i wieczorem. Ale od dwóch dni ani razu nie udało mi się do niej dodzwonić: albo odrzucała połączenie, albo w ogóle nie odbierała. Zaczęłam się poważnie niepokoić. Już miałam jechać do jej domu — może coś z telefonem? Nowy telefon, nawiasem mówiąc, dostała od Krzysia na Dzień Kobiet, ale mama z technologią za pan brat nie jest.
I wtedy — cud! Mama w końcu odebrała, ale jej głos był zimny, jakbym trafiła na audiencję u surowego urzędnika:
— Tak, słucham.
— Mamo, gdzie ty byłaś? Już nie mogłam wytrzymać z niepokoju, dwa dni nie mogłam się do ciebie dodzwonić!
— Nie miałam czasu w pogaduchy. Zwłaszcza o kotach — wypaliła twardo.
Na początku choćby nie zrozumiałam, o co chodzi, ale nagle ułożyłam wszystko w logiczną całość. Chodziło o naszą kotkę. Od miesiąca ratowaliśmy Delię — naszą czarną piękność, która w dokumentach nosi dumne imię „Adelajda von Delta Infiniti”. Wszystko zaczęło się od osłabienia, potem była bieganina po klinikach, absurdalne diagnozy, mnóstwo zastrzyków, tabletek, zabiegów, kroplówek — wszystko na próżno. Kotce wciąż było gorzej, jedna z lecznic niemal ją dobiła.
Dopiero w trzecim miejscu trafiliśmy na prawdziwego lekarza — doświadczonego, spokojnego, z głową. USG, badania, dokładne oględziny… Nalegał na operację. Bałam się. Lękałam się, iż ją stracę, ale zaufałam — i słusznie. Przeszłyśmy trudną rekonwalescencję: karmiłam ją łyżeczką, poiłam ze strzykawki, spałam obok na podłodze, by w porę zauważyć pogorszenie. I Delia, na szczęście, wróciła do życia. Znów sama je, korzysta z kuwety, mruczy i wtula się w nas jak dawniej.
Tuż przed tą maminą złością opowiedziałam jej mimochodem, ile kosztowało leczenie. No wiecie — sumy niemałe. Mama wtedy westchnęła:
— Kilka moich emerytur! Zwariowałaś?!
Rozmowa zakończyła się bez kłótni, ale też bez ciepła. Wyczułam coś niepokojącego, ale starałam się nie przywiązywać wagi. A mama, widać, przetrawiała to w sobie, aż w końcu coś w niej pękło.
Nie wytrzymałam i, słysząc jej pretensje o „kotomanię”, zapytałam wprost:
— Mamo… czy ty przypadkiem nie zazdrościsz mi Deli?
— Ależ skąd! Po prostu… dziwne to: na kota wydajesz więcej niż na własną matkę!
— Ale ona zachorowała, mamo! Mam ją uśpić?! Nawiasem mówiąc, taniej by wyszło niż operacja…
— Nie o to mi chodziło — mruknęła już mniej pewnie.
— Posłuchaj, wiesz przecież, iż ja i Krzyś zawsze pomożemy. jeżeli czegoś potrzebujesz, powiedz — przyjadę, pogadamy, załatwimy. Przeleję ci pieniądze, kupimy, co trzeba. Wiesz dobrze, iż ty jesteś na pierwszym miejscu, a kot… kot to po prostu też członek rodziny. Kochamy ją.
Mama złagodniała. Głos stracił lodowaty ton, a wreszcie padły słowa, na które czekałam:
— No… pomagacie… dziękuję. Po prostu nie rozumiem, jak można tyle wydawać na zwierzę.
— Bo je kochamy. I nie porównuj. To nie jest wybór „albo-albo”. Kochamy i ciebie, i ją. Umówmy się — dzwoni od razu, gdy coś będzie potrzebne. Bo sama zacznę przyjeżdżać i sprawdzać, co masz w lodówce i apteczce!
— Krysiu, tylko nie kontrole — zaśmiała się mama. — Wybacz, zachowałam się jak głupia. Po prostu przyjedź, tak za tobą tęsknię…
— Już jadę — uśmiechnęłam się. — I żebym nie znalazła twoich pierogów!
Wieczorem przyjechaliśmy z mężem do mamy. Herbata, pierogi, rozmowy, śmiech. Wszystko jak dawniej. I podziękowałam Bogu w duchu, iż mam mamę — żyją”— taką upartą, drażliwą, ale najbliższą mi osobę na świecie, a Delia, zdrowa i szczęśliwa, wtuliła się w nasze nogi, jakby rozumiała, iż to wszystko właśnie o nią.