Zakończyłam relację z matką przez psa i nie żałuję.

polregion.pl 4 dni temu

Dzisiaj w moim dzienniku chcę opowiedzieć o tym, jak zerwałam relacje z własną matką przez psa. I nie żałuję ani przez chwilę.

Moje życie wywróciło się do góry nogami nie wtedy, gdy wraz z mężem adoptowaliśmy psa ze schroniska, ani choćby gdy po latach leczenia i łez w końcu zobaczyłam dwie kreski na teście. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy moja własna matka, z którą zawsze miałam bliską więź, nagle stała się wrogiem – nie moim, ale mojego psa.

Burek pojawił się w naszym życiu osiem lat temu. Szczeniak o smutnych oczach, z trudną przeszłością, ale z ogromnym sercem. Ja i Robert od razu go pokochaliśmy – stał się dla nas jak syn, zwłaszcza gdy nasze starania o dziecko kończyły się porażkami. Dbaliśmy o niego, woziłiśmy do weterynarza, chodziliśmy na szkolenia, socjalizowaliśmy go zgodnie z zasadami. Stał się wzorowym psem domowym – łagodnym, spokojnym, oddanym. Budowaliśmy nasze małe, ciche życie – ja, mąż i nasz Burek.

Gdy po latach starań wreszcie zaszłam w ciążę, świat wydał mi się jaśniejszy. Płakaliśmy ze szczęścia. Moja mama i teściowa niby się ucieszyły, ale ich euforia gwałtownie zamieniła się w oskarżenia:

*Psa natychmiast trzeba się pozbyć! Oszalałaś? Sierść wszędzie! Alergia! Ugryzie!* – krzyczała mama.

*Oddajcie go komuś! To przecież dziecko! Czyżby było mniej ważne niż pies?* – wtórowała teściowa, przewracając oczami.

Próbowaliśmy tłumaczyć: Burek to nie zagrożenie. W domu jest czysto, mamy robota odkurzającego, higiena na najwyższym poziomie. Pies to członek rodziny. Nikt go nie „oddaje”. Ale starsze pokolenie nie ustępowało. Mama dzwoniła dziesięć razy dziennie, szlochając, iż niszczę swoje nienarodzone jeszcze dziecko. Teściowa urządzała mężowi sceny. Presja rosła, a ja, będąc w szóstym miesiącu, leżałam nocami bez snu, ściskając brzuch ze strachu.

*Jeszcze jedno słowo – i więcej was tu nie zobaczycie* – powiedział Robert, patrząc im prosto w oczy.

Po porodzie na chwilę ucichli. Ale nie na długo.

Gdy wróciłam ze szpitala z synkiem, pierwsze, co zrobiłam, to podeszłam do Burka – tęsknił, czekał pod drzwiami, skomlał. Przysiadłam i przytuliłam go. Mama i teściowa zamieniły się znaczącymi spojrzeniami. A gdy następnego dnia u dziecka pojawiła się wysypka, wpadły w furię.

*To przez sierść! To wina psa! Zwariowałaś?!* – krzyczała matka.

*Masz psa w łóżku z niemowlakiem! Żeby twoja babka z grobu nie wstała ze wstydu!* – dorzucała teściowa.

Milczałam. Ale Robert nie wytrzymał. Wyrzucił je obie.

Wtedy zaczęły się groźby. Najpierw – *otrujemy psa, to nic trudnego!*, potem – *zgłosimy cię do opieki społecznej!*. Mama oznajmiła, iż złoży skargę: niby dziecko żyje w brudzie, z psem w mieszkaniu. Że powinnam stracić prawa rodzicielskie, iż jestem *nienormalna*, skoro stawiamy zwierzę ponad niemowlęciem.

Brzyd? U mnie jest sterylniej niż w prywatnej przychodni. Myję podłogi dwa razy dziennie. Kontroluję dietę, wilgotność powietrza, pierzę ubranka synka osobno. Ale co to znaczy, gdy w czyjejś głowie jest tylko nienawiść?

Powiedziałam matce stanowczo: jeszcze jeden krok w stronę urzędów – i nigdy więcej nie zobaczysz wnuka.

Od tamtej pamy – cisza. Czasem boli. W końcu to moja mama. Ale Burek też jest rodziną. Był z nami, gdy nie mogliśmy mieć dziecka. Grzał nas w najzimniejsze dni. Nie jest zagrożeniem. Jest miłością.

Nie oddałam go i nie oddam. jeżeli musiałam wybierać między szantażem a prawem do życia w spokoju z tymi, których kocham – wybrałam to drugie. I nie żałuję.

Idź do oryginalnego materiału