«Teściowa chce mieszkać z nami, a nam proponuje swoje rozpadające się „królestwo”»

18 godzin temu

Czasem myślę: skąd u niektórych ludzi bierze się taka bezczelność, by tak natarczywie domagać się czegoś, co nie jest ich, a przy tym zasłaniać się troską i wiekiem? Moja teściowa to żywy przykład takiej osoby. Nazywa się Barbara Nowak, ma sześćdziesiąt siedem lat, a od dwóch lat ma tylko jedno marzenie — wyrzucić mnie i mojego męża z naszego dwupokojowego mieszkania w Krakowie i sama się tam wpakować, a w zamian „hojnie” obdarować nas swoją rozpadającą się chatą pod Wieliczką.

Z pozoru — troskliwa matka, starsza pani, zmęczona codziennością. Ale pod tą maską kryje się wyrachowanie. Dom, który nam wciska, szczerze mówiąc, dawno powinien trafić pod rozbiórkę. Na zewnątrz — pęknięcia w fundamentach, dziurawy dach, spróchniałe ramy okienne, w środku — zimno, pleśń, przekrzywione podłogi i zapach stęchlizny. Barbara Nowak latami tam nic nie remontowała, co najwyżej pielęgnowała kwiatki w ogródku i przycinała krzak porzeczek — to całe jej gospodarstwo.

Kiedy przychodzi do nas w gości, od progu zaczyna:
— Ach, jak u was przytulnie! Wszędzie czysto, schludnie. Też bym tak chciała mieszkać…
A potem, niby od niechcenia:
— Może jednak się przeprowadzicie? A ja bym się do waszego mieszkania wprowadziła…

Na początku milczałam. Potem próbowałam delikatnie żartować. Teraz już mnie trzęsie, gdy tylko na mnie spojrzy tym spojrzeniem pełnym udawanego współczucia: „Ech, już jestem stara, sił brak… w tym domu ciężko żyć…” A co, w mieszkaniu podłogi same się myją? Kurz sam znika? Remont robi się sam? Barbara Nowak naprawdę myśli, iż mieszkanie to jak hotel z codziennym sprzątaniem. Nie rozumie (albo udaje, iż nie rozumie), iż ja i mąż wkładamy w nasz dom siły, pieniądze, czas. Że to wszystko nie „spadło z nieba”, ale zostało wypracowane ciężką pracą.

Proponowaliśmy jej logiczne rozwiązanie:
— Sprzedaj ten dom, dołóż trochę — i kup sobie kawalerkę. Będziesz mieszkać w cieple, bez ogródka, z wygodami.
Ale nie! Ona uważa, iż jej rozpadająca się chałupa warta jest jak apartamentowiec — nie mniej niż milion złotych! A realna cena, według moich obliczeń, ledwie sięga pięciuset tysięcy. I te pieniądze choćby nie starczą na porządną kawalerkę w mieście. Mówiliśmy jej to wprost. Ale to jak grochem o ścianę.

— Komu w ogóle potrzebny ten dom?! — próbowałam tłumaczyć.
— Ma duszę! Tam urodził się wasz Krzysiu! Trzeba go tylko „odświeżyć” — odpowiada.
Odświeżyć… Dom, który się wali?!

I tak w kółko, w kółko… Każda wizyta — to samo:
— U was tak przyjemnie! Może jednak się zastanowicie?

Ostatnio mąż nie wytrzymał:
— Mamo, nie oddamy ci mieszkania. I nie przeprowadzimy się do twojego domu. choćby nie licz na to.
Nadąsała się, wyszła, demonstracyjnie nie odzywa się od tygodnia. Urażona. Dlaczego, jej zdaniem, syn i synowa nie chcą jej „uszczęśliwić” i nie oddają jej mieszkania, w które włożyli serce?

A ja jestem zmęczona. Nie rozumiem, jak można być aż tak głuchym na czyjeś granice. Ja i mąż jesteśmy młodą rodziną. Pracujemy, mamy plany, może niedługo będziemy chcieli dzieci. Gdzie je wychowywać? W domu z piecem i pękniętymi sufitami? Czy znowu inwestować — ale w coś, co dawno powinno trafić na złom?

Drażni mnie nie tyle jej propozycja, co sposób, w jaki ją przedstawia. Jakby to my byli egoistami. Jakby nasze mieszkanie było jej zbawieniem, a my bezduszni, niechętni, by wpuścić ją do „raju”. A przecież prosimy tylko o to, by zostawiła nam to, co sami stworzyliśmy.

Teraz z mężem postanowiliśmy po prostu unikać tego tematu. Zna naszą odpowiedź. Jest ostateczna. I jeżeli naprawdę ciężko jej żyć w swoim domu — niech sprzeda i znajdzie mieszkanie na swoją kieszeń. Ale pod naszym dachem mieszkać nie będzie. Bo nasze mieszkanie to nie nagroda za wiek i nie zapłata za macierzyństwo. To nasz dom. I nikomu go nie oddamy.

Idź do oryginalnego materiału