No problem, oto ta historia, ale przerobiona tak, żeby pasowała do polskich realiów.
Wyglądało na to, iż w naszej rodzinie zawsze wszystko było jak należy – spokojnie, stabilnie, bezpiecznie. Mój Tomek – jedyny syn. Jego prawdziwy ojciec odszedł, gdy miał niecałe trzy lata. A mój drugi mąż, Krzysztof, stał się dla niego prawdziwym tatą – wychowywał go, pomagał, był w każdej chwili. Z Krzyśkiem nie mieliśmy już więcej dzieci, więc cała nasza miłość, troska i nadzieja skupiły się na Tomku. Wyrosło nam dobre, mądre i kulturalne dziecko. Takie, za które żadna matka nie musiałaby się wstydzić. Aż do dnia, w którym pojawiła się ona.
Wiktoria. Zapamiętałam ją od razu – jeszcze zanim przyprowadził ją do domu. Widziałam ją w sklepie, jak kłóciła się z kasjerką o jakieś drobiazgi. Pomyślałam wtedy: właśnie takie dziewczyny przynoszą tylko problemy. Dumna, ostra, zimna. Nie przyszło mi choćby do głowy, iż któregoś dnia przekroczy próg mojego domu.
Gdy Tomek przedstawił ją jako swoją dziewczynę, oniemiałam. Od razu wiedziałam – będzie wbijać klin między nas. I nie pomyliłam się. Po tamtej pierwszej wizycie syn zaczął rzadziej bywać w domu. Wymawiał się pracą, obowiązkami, zmęczeniem. Na rodzinne święta przychodził sam. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, odsuwał się, unikał wzroku, zmieniał temat. Czułam, iż go tracę. I nie mogłam nic z tym zrobić.
A potem stało się coś, co wytrąciło mnie z równowagi na dobre.
Było lato, świętowaliśmy urodziny mojej młodszej siostrzenicy. Wieczór, upał, ogród, rozmowy. Moja siostra, śmiejąc się, rzuciła: „No to kiedy doczekamy się wnuków? Tomek przecież już dawno żonaty, czas się zbierać!” Zamarłam. Nie przesłyszałam – powiedziała „żonaty”. Okazało się, iż pół roku temu Tomek i Wiktorie wzięli ślub. Za granicą. Bez obrączek, bez gości, bez zdjęć. I bez nas. Po cichu, w tajemnicy, jakby nas, rodziców, już dla niego nie było.
Ścisnęło mnie w piersi. Nie potrafiłam choćby odpowiedzieć. Wstałam i wyszłam do domu. Później zadzwonił. Mówił, iż nie chciał nas martwić. Że i tak nie lubiłam Wiktorii, po co psuć sobie i jemu ten dzień. Mówił spokojnie, jakby chodziło o kupno nowego odkurzacza, a nie o ślub. Słuchałam jego głosu i nie poznawałam własnego dziecka.
Z jednej strony rozumiem. Nie chciał konfliktu. Chciał ułatwić sprawę. Nie psuć relacji. Ale rodzina to jednak nie wygoda. To uczucia. Dzielenie się tym, co ważne. Bycie razem. A on zrobił to za naszymi plecami. Przecież kiedyś trzymałam go za rękę, gdy bał się ciemności. Kiedyś mówił, iż ożeni się tylko z taką, którą pokocham jak córkę. Jak gwałtownie wszystko się zmienia…
Teraz choćby nie wiem, co robić. Nie mam żalu do Tomka. To mój syn. Kocham go. Zawsze będę kochać. Ale tej, którą wybrał – nigdy nie wybaczę. Nie za ślub. Za to, iż zabrała mi go. Cicho, po cichutku. I wmówiła mu, iż rodzinę można wymazać jednym biletem na samolot.
On myśli, iż uniknął kłótki. Ale tak naprawdę tylko pogorszył sprawę. Mógł spróbować nas zbliżyć, dać szansę. A teraz między mną a tą kobietą stoi ściana. Nie żal, nie. Zimno. Obojętność. A to o wiele gorsze.
Minie czas. Może dla niego, dla przyszłych wnuków spróbuję to zaakceptować. Ale moje serce już nigdy nie będzie takie jak dawniej. Bo pewnego dnia zrozumiałam jedno: przestałam być częścią życia mojego syna. I tego bólu nie zagłuszy żadne „dzień dobry”.