Tajemnica niepłodności: Walczyłam, wierzyłam, zatracałam siebie

2 dni temu

Wiedział, iż nie może mieć dzieci… i milczał. A ja — walczyłam, wierzyłam i traciłam siebie.

To moja historia. Ból głęboki, palący, nieustępujący. Byliśmy razem dziesięć lat. Całą dekadę stałam u boku mężczyzny, którego uważałam za swoją przyszłość, oparcie, ojca swoich dzieci. A okazało się, iż przez cały ten czas kłamał. Wiedział, iż nie może zostać ojcem. I nie powiedział ani słowa. Lata biegałam między klinikami, lekarzami, zastrzykami, nadzieją i łzami. A on tylko patrzył. Udawał, iż wszystko jest w porządku.

Poznaliśmy się z Pawłem jeszcze w młodości — uczyliśmy się w tym samym liceum w Lublinie. Spotkaliśmy się po latach, zakręciliśmy, zakochaliśmy, zaczęliśmy żyć razem. Doskonale wiedział, iż marzę o domu i dwójce dzieci. Mówiłam o tym od pierwszego tygodnia naszego związku. Kiwał głową, uśmiechał się, twierdził, iż też o tym marzy. A ja, głupia, wierzyłam. Wierzyłam, iż znalazłam swojego człowieka.

Wzięliśmy ślub — skromnie, ale z sercem. Razem zabraliśmy się za realizację marzenia: kupno domu. Pracowaliśmy jak opętani cały rok, bez odpoczynku, bez wyjazdów, bez wolnych weekendów. Kupiliśmy niewielki dom na przedmieściach. Stary, z pochylonym płotem i zarośniętym podwórkiem. Ale byliśmy pełni zapału: chcieliśmy go odnowić, posadzić ogród, stworzyć przytulne gniazdko.

Wtedy powiedziałam, iż nie chcę czekać z dziećmi. Że jeżeli będziemy zwlekać, aż skończymy remont, wymienimy okna, wyłożymy ścieżki — możemy nie zdążyć. Czas ucieka. Paweł miał wątpliwości, twierdził, iż w ciąży będzie mi ciężko, a on sam nie udźwignie wszystkiego. Ale postawiłam na swoim. W końcu się zgodził. Pewnie dlatego, iż wiedział — i tak nie powie prawdy.

Pierwszy rok — nic. Drugi — znowu nic. Pobiegłam do lekarzy. Badania, analizy, leczenie. Mówili mi: wszystko w porządku. Wystarczy poprawić hormony — i można spokojnie starać się o dziecko. Starałam się. Żyłam według zegarka: kiedy jeść, kiedy brać leki, kiedy owulacja. A efekt? Pustka. Każde spóźnienie traktowałam jak cud. Za każdym razem — łzy.

Błagałam Pawła, żeby się przebadał. Wykręcał się: „U mnie wszystko gra. Jestem mężczyzną, takie problemy mnie nie dotyczą.” W końcu poszedł. Sam. Bez mnie. Przyniósł papier z pieczątką: „Zdrowy”. Uwierzyłam. Co innego miałam zrobić?

Próbowaliśmy. Szukałam najlepszych specjalistów. Rozmawialiśmy o in vitro. Wtedy zaczął naciskać: „To nienaturalne. Nie chcę. Może lepiej adoptujemy?” Ale ja marzyłam o swoim, o dziecku z mojej krwi. Żeby miało moje rysy, moje serce. On ciągle się wymigiwał, a ja — walczyłam.

I tak, po dziewięciu latach życia razem, gdy dom był już gotowy, gdy wszystko wydawało się na swoim miejscu — brakowało tylko dzieci, znalazłam nową klinikę w Warszawie. Umówiliśmy się na wizytę. Wiedziałam: trzeba zrobić wszystkie badania od nowa. Nalegałam. On się opierał. W samochodzie, w drodze tam, pokłóciliśmy się. Krzyczałam, żądałam, żeby wreszcie powiedział, co jest nie tak. Milczał.

A potem, w gabinecie lekarza, gdy już załamałam się i płakałam na wizycie, powiedział:

— Nie mogę mieć dzieci. Wiedziałem od początku.

Świat się zatrząsł. Nie wierzyłam. Krzyczałam. Patrzyłam mu w oczy i nie rozumiałam — jak mógł. Jak mógł patrzeć, jak co miesiąc czekam, wierzę, leczę się, płaczę, żyję tą nadzieją… i milczeć. Nie miesiącami. Latami.

To była zdrada. Gorsza niż każda niewierność. Nie tylko mnie oszukał — ukradł mi lata. Te najważniejsze. Najpłodniejsze. Nie wybaczyłam. I nie zamierzam. Następnego dnia spakowałam rzeczy i wyjechałam. Złożyłam pozew o rozwód.

Dzwoni, pisze, przychodzi do mojej siostry. Chce „porozmawiać”. Ale ja nie chcę go choćby widzieć. Gdyby powiedział mi prawdę na początku — moglibyśmy coś z tym zrobić. Razem. Od razu. A on wybrał kłamstwo. Zimne, przewlekłe, rozciągnięte na dekadę. Wyszłam z tej historii innym człowiekiem. I teraz wiem: lepiej gorzka prawda od razu niż słodkie kłamstwo, które toczy cię od środka.

Idź do oryginalnego materiału