Święta obróciła klucz i oniemiała: przed drzwiami czekało trzech puszystych gości

5 godzin temu

Jadwiga obróciła klucz i zadrżała przy drzwiach siedzieli trzej puszysti goście. Nieustający, szary deszcz, jak z blekitu, lądował na podwórku, a ona szła po podwórzu, trzymając parasol tak, jakby mógł ochronić ją nie tylko przed kroplami, ale i przed obojętnością świata. Kiedy klucz poskakiwał w zamku, zza pleców usłyszała krótki, żałosny dźwięk:

Miau.

Jadwiga stanęła, obróciła głowę. Przy progu, ciasno przylegając do siebie, siedziały trzy mokre kulki. Małe, drżące od zimna. Rude, białe i czarne jakby ktoś specjalnie dobrał kontrastujące barwy, by wyglądały razem szczególnie wzruszająco.

Boże wyszeptała niemal szeptem.

Kociątka podniosły na nią wzrok. Nie prosiły, nie wołały po prostu patrzyły. W ich spojrzeniu było coś, co w środku zaciśnęło się.

Po co przychodzicie do mnie? szepnęła Jadwiga, kucnąć na piętki. Idźcie, maleństwa, idźcie stąd.

Rude kociak ostrożnie wyciągnął łapkę i dotknął jej palców. Jadwiga zadrżała, gwałtownie wstała, otworzyła drzwi i weszła do środka. Odwróciła się. Kocięta wciąż siedziały. Nie ruszyły się.

Przepraszam, wyszeptała i zamknęła za sobą drzwi.

Nocą sen nie przychodził. Jadwiga leżała, słuchając, jak wiatr hulający w gałęziach za oknem zdawał się przywoływać słabe miau. Może to wiatr wył, a może to sumienie.

Rankiem deszcz ustał. Wysunęła się pod okno próg był pusty.

No cóż, powiedziała na głos, jakby usprawiedliwiając się przed sobą. Znajdą lepszy dom.

Lecz w piersi przebiło ostre, igłą podobne uczucie, jakby straciła coś ważnego.

Jadwiga! zawołał znajomy głos z ulicy.

Na podwórzu stała sąsiadka Walentyna, trzymając na smyczy swoją kundelkę Berti.

Wyjdź, pogadamy!

Jadwiga zaciągnęła szalik i zeszła w dół.

Słuchaj, zaczęła Walentyna, podobno wczoraj pod twoimi drzwiami siedziały kocięta. Gdzie je?

Odeszły, wzruszyła ramionami Jadwiga. Przyszły same, odszły same.

Och, głupia, westchnęła sąsiadka. Koty nie przychodzą tak bez powodu. jeżeli wybrały dom, to niosą dobro. A ty je wypędziłaś?

Nie wypędziłam, odpowiedziała cicho Jadwiga. Po prostu nie wzięłam.

Szkoda, Jadwigo. To grzech, wypędzać tych, którzy sami do ciebie przychodzą.

Te słowa przywarły do serca. Jadwiga stała jeszcze chwilę, po czym zdecydowanie odwróciła się:

Pójdę ich szukać.

Tak! zawołała za nią Walentyna.

Stary parasol w ręku, mokry asfalt pod stopami. Przeszła całe podwórko, zaglądała za kosze na śmieci, pod schody, w piwnicę nikogo. Tylko cisza i szum wody w rynnie.

Następnego dnia wstała o świcie, nie włączając radia, ubrała się i wyruszyła znów. Przeszukała swój podwórz, potem sąsiedni, zerknęła w każdy zakamarek.

Kici-kici, szeptała, czując się głupio. Gdzie jesteście, maleństwa?

Odpowiedział jedynie drobny, nieprzyjemny deszcz.

Trzeci dzień był najcięższy. Jadwiga wędrowała aż po zmierzchu, nogi bolały, ubranie przemokło, ale nie mogła przestać. Przy wejściu spotkała Walentynę:

Jadwigo, jesteś cała mokra! Zemdlejesz!

Nie dam rady, Walentyno, zmęczona odpowiedziała. Przyszły do mnie. A ja

Rozumiem, skinęła sąsiadka. Jutro pójdziemy razem.

Czwartego poranka Jadwiga już szykowała się do wyjścia, kiedy usłyszała ciche, przytłumione miau. Dźwięk dochodził z dołu. Kucnęła i zajrzała pod rynną grzewczą. Tam, w kącie, przyciśnięte do siebie, siedziały dwie kocięta rude i białe. Chude, przemokłe, drżące. Białe ledwo oddychało.

Moi kochani, szepnęła, ostrożnie wyciągając ręce. Rude pozwoliło się wziąć od razu, białe było już bez sił.

Jadwiga nosiła je pod kurtką do domu, czując pod dłońmi bijące małe serduszka. W kuchni wyciągnęła stare ręcznik, owinęła maleństwa. Rude od razu ożyło, rozglądało się, a białe leżało nieruchomo.

Nie umieraj, mrugała, masując mu łapki. Słyszysz? Nie odważ się!

Nalała ciepłego mleka. Rude zachłannie wtuliło się w miskę, białe karmiła z pipetki kropla po kropli. Po godzinie w końcu cicho zamrzucało.

Brawo, uśmiechnęła się Jadwiga po raz pierwszy od kilku dni.

Lecz gdzie był trzeci czarny?

Zostawiając kocięta w cieple, Jadwiga znów wyszła. Szukała do wieczora, aż usłyszała żałosny piszczek pod starym szopem. W szczelinie między deskami utknął maleńki czarny kociątko.

Jak wstąpiłeś tam, mały? mówiła, wyciągając go. Szczelina była wąska, musiała znaleźć młotek i wyłamać deskę.

Czarny był najsłabszy ze wszystkich. Jadwiga zaniosła go do domu, położyła obok reszty na starym kocu przy kaloryferze. Rude już skakało po kuchni, białe oddychało spokojnie, a czarny

Trzymaj się, mały, wołała, karmiąc go mlekiem. Nie poddawaj się.

O północy w końcu wykonał kilka samodzielnych łyków.

Pierwsze tygodnie były trudne: biegunka, gorączka, jeden chory, drugi. Jadwiga nie zamykała oczu, grzała, karmiła, biegła do weterynarza.

Może oddasz kogoś? zaproponowała Walentyna.

Nie, odpowiedziała stanowczo. Są już moje.

Moje. Tak wypowiedziała po raz pierwszy od dawna.

Rude nazwała Rudkiem psotnym, niepohamowanym, który wszędzie wtykał nos. Białego Śnieżkiem, spokojnym obserwatorem, który lubił siedzieć na parapecie i patrzeć w dali. Czarny Ciemkiem. Cichy, ostrożny, ale przywiązany mocniej niż wszystkie: gdy Jadwiga siadała, on od razu układał się na jej kolanach.

Dom wypełnił się mruczeniem, tupotem łap, dźwiękiem misek. Wróciły zapachy mleka, szamponu, ciepłego chleba. Wróciło życie.

Jadwiga budziła się wcześniej niż zwykle, by zatroszczyć się o kocięta: nalać świeżej wody, wsypać karmę, wymienić żwirek. Jej dzień miał teraz stały rytm śniadanie, zabawa, obiad, spacer po mieszkaniu, wieczorne pieszczoty i sen. I co najważniejsze podobało jej się to. Po raz pierwszy od dawna miała prawdziwy powód, by wstawać rano.

Minęły dwa miesiące. Kocięta podrosły, wzmocniły się i zamieniły się w małe harcerki. Zwłaszcza Rudek nieustraszony, niespokojny, zawsze coś knujący. Zrzucał zasłony, przewracał kwiatki, wdzierał się do szafy i tam robił prawdziwą burzę.

Co znowu wywalczyłeś, łobuziaku? zgrywała Jadwiga, nie gniewając się, a z uśmiechem i czułością, które brzmiały jak ciepła radość. Rudek, jakby rozumiał, iż zostanie mu wybaczone, ocierał się o jej nogi i mruczał: Tylko się bawię, mamo!.

Śnieżek był przeciwieństwem powściągliwy, dumny, jakby stworzony do filozoficznych rozmyślań. Zajął parapet w kuchni i mógł godzinami tam siedzieć, obserwując podwórze. Czasem miauczał chyba rozmawiał z przelatującymi ptakami, albo pouczał sąsiednie koty.

Ciemek stał się jej nieodłącznym cieniem. Gdzie Jadwiga, tam on. Do łazienki i on za nią. Do kuchni już pod stopami. Gdy Jadwiga leżała w łóżku, Ciemek natychmiast układał się na poduszce, zwijając się w kulkę.

No i przyczepiłeś się, mój mały, śmiała się Jadwiga, głaszcząc go za uchem.

Pewnego ranka coś było nie tak. Obudziła się i od razu poczuła niepokój. Na kuchni Śnieżek siedział na swoim miejscu, Rudek biegł po korytarzu, a Ciemka nie było nigdzie.

Ciemku! zawołała. Gdzie jesteś, maleństwo?

Nie było odpowiedzi. Jadwiga przeszukała cały dom pod kanapą, w szafie, w pralce. Pusto. Serce ściskało. Czy wyskoczył na schody? Ale drzwi były zamknięte Okno też szczelnie zamknięte. Pobiegła więc do klatki, potem na podwórze, przeszukała piwnicę, strych, krzaki przy ogrodzeniu.

Ciemku! Ciemku! wołała w rozpaczy, nie zwracając uwagi na przechodniów.

Z okna wyjrzała Walentyna:

Jadwigo, co się stało?

Ciemek zniknął! odpowiedziała prawie płacząc. Nie wiem, gdzie się podział!

Poczekaj, zaraz zejdę poszukamy razem!

Obiegły całe podwórze, zajrzeli w każdy zakamarek. Jadwiga była już gotowa płakać. W głowie przelatywały straszne myśli może potrącił go samochód? A może ktoś go podniósł?

Nie zamartwiaj się, próbowała uspokoić Walentyna. Koty są mądre, Ciemek się znajdzie.

Jadwiga nie mogła się uspokoić. Wróciwszy do domu, jeszcze raz obejrzała wszystkie pokoje. Rudek i Śnieżek siedzieli obok, jakby rozumieli jej niepokój.

Gdzież jesteś, mój maleńki szepnęła, kładąc się na kanapie.

Wtedy usłyszała ciche, ledwie słyszalne miau. Zamarła. Słuchała. Dźwięk dochodził z góry. Jadwiga podniosła wzrok i spojrzała na szafę. Na najwyższej półce, za kartonami, krył się czarny kociak.

Ciemek! westchnęła, a oczy rozświetliły się od ulgi. Jak się tam dostałeś, łobuziaku?

Kociątko jęczało, bojąc się skoczyć w dół. Jadwiga postawiła krzesło, ostrożnie wspięła się i wyciągnęła drżącego Ciemka. Przytulając go do siebie, głaskała po grzbiecie i szepnęła:

Naprawdę mnie przestraszyłeś, głupcze

Ciemek mruczał, przyciskając pyszczek do jej policzka, jakby przepraszał.

W tym momencie Jadwiga zrozumiała nie bała się tylko utraty kociątka. Bała się znów zostać sama. Te maleństwa stały się jej rodziną, sensem, częścią serca. Rudek podszedł, zamiauczał, Śnieżek mruknął z aprobatą, a Ciemek wtulił się w jej szyję.

Wieczorem po raz pierwszy od dawna poczuła się naprawdę potrzebna.

Dziękuję wam, szepnęła, ustawiając miseczki z wodą. Dziękuję, iż przybyliście do mnie.

Teraz Rudek witał ją przy drzwiach za każdym razem, gdy wracała z zakupów skakał, mruczał, ocierał się o nogi. Śnieżek czujnie strzegł domu, jak prawdziwy strażnik, obserwując wszystko z parapetu. A Ciemek, jak zawsze, był blisko uważny, wierny, z żółtymi oczami pełnymi czułości i zrozumienia.

Gdy Jadwiga była smutna, on leżał obok, cicho grzejąc jej serce. Gdy była szczęśliwa mruczał głośniej, jakby dzielił się jej radością.

Dom ożył. Jadwiga wstawaOd tej pory, każdego wieczoru, gdy deszcz szurał po szybie, Jadwiga patrzyła na swoich trzech przyjaciół i czuła, iż prawdziwe szczęście zawsze przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie.

Idź do oryginalnego materiału