**Dziennik starego człowieka i jego wiernego stróża**
Wieś Zalesie, tonąca w cieniu wiekowych sosen i brzóz, powoli gasła. Jeszcze niedawno tętniła tu życie, ale teraz z setki domostw zostało zaledwie dwadzieścia, w których dożywały starych dni zapomniane przez świat osoby. W dawnych czasach Zalesie kwitło: solidne drewniane chaty, kryte poczerniałym od czasu gontem, pamiętały czasy, gdy miejscowi rzemieślnicy słynęli z uprzęży i wozów. ale gdy nadeszła era maszyn, zaprzęgi konne odeszły w zapomnienie, a wieś zaczęła marnieć. Otaczający Zalesie las był pełen bogactw, ale zimą stawał się niebezpieczny – głodne wilki krążyły po okolicy, zmuszając mieszkańców do trzymania sfory psów, których szczekanie rozrywało nocną ciszę, ostrzegając przed niebezpieczeństwem.
W latach pięćdziesiątych furmańskie rzemiosło, które przez wieki karmiło wieś, podupiało. Zalesie stało się częścią wielkiego PGR-u. Dawni mistrzowie zostali pasterzami i dojarkami. Stary Jan Kowalski całe życie pracował jako świniopas. Od dziesiątego roku życia doglądał prosiąt, a gdy dorósł, zajął się stadem rozpłodowym, które słynęło w całej okolicy. ale w latach dziewięćdziesiątych PGR rozkradziono, zwierzęta sprzedano, a Jana, jak i innych starców, odesłano na emeryturę. Młodzi uciekali do miasta, a wieś pustoszała. Syn Jana sprzedał krowy i wyjechał z rodziną, zostawiając ojca z chorą żoną Haliną w dużym domu, otoczonym opustoszałymi stodołami. Życie zamarło: kuchnia, stary telewizor i niekończąca się cisza.
Ale pewnej wiosny do Zalesia przyjechał dawny przyjaciel Jana, Piotr Nowak, i przywiózł prezent – malutką, rudą kulkę sierści. „Na twoje siedemdziesiąte urodziny, Janek! To szczeniak owczarka podhalańskiego, rasowy, z doskonałą krwią. Będzie ci wiernym przyjacielem, gotowym oddać za ciebie życie” – powiedział Piotr, pokazując zdjęcie ogromnego psa obsypanego medalami. „Wychowaj go, a zasłynie w całym województwie na wystawach!” Jan wziął szczeniaka, a ten ufnie wtulił się w jego piersi. Staruszek przygotował mu legowisko w kartonie, ale malec skomlał, szukając ciepła. Halina burczała: „Przytargał szczeniaka, teraz się nim zajmij!” Jan znalazł starą butelkę dla niemowląt, nalał mleka i zaczął kołysać malca jak dziecko. „Tęskni za matką” – mruknął, ignorując narzekania żony.
Szczeniak rósł w oczach. Nazwali go Królem – dla dumnego charakteru. Uznawał tylko Jana, stronił od obcych i gwałtownie stał się groźnym stróżem, rozumiejącym gospodarza bez słów. Po roku mała kulka zamieniła się w potężnego obrońcę, który pilnował podwórka przed kurami i gęsiami, a nocą wskakiwał do łóżka Jana, ogrzewając jego stopy.
Ale nieszczęście zawitało do Zalesia. Na skraju wsi zaczęły płonąć opuszczone domy. Staruszki wpadały w panikę, błagając Jana z Królem, by patrolowali wieś. Tak staruszek został nocnym stróżem. Razem z psem obchodzili uliczki i pożary ustały. Ale niedługo do wsi przybyli obcy – warszawiacy, którzy wykupywali puste domy i łąki, gdzie niegdyś pasł się bydło. Zimą na miejscu łąk wyrósł osiedle luksusowych willi, otoczone betonowym płotem. Nowi właściciele zatrudnili Jana, by pilnował ich bogactwa.
„Jedni uciekają ze wsi do miasta, inni – z miasta na wieś” – rozmyślał Jan, przemierzając osiedle z Królem. „A my, starzy, zostajemy nikomu niepotrzebni”. Czas płynął, a zdrowie Haliny się pogarszało. Lekarze zalecili dietę i insulinę, ale Jan zauważył, jak potajemnie jadła cukierki, jakby przyspieszała swój koniec. W grudniu cicho odeszła. Na pogrzebie staruszki narzekały, iż Halina nie została pochowana z modlitwą – kościół w Zalesiu zburzono jeszcze w ubiegłym wieku.
Na grobie żony Jan przysiągł wybudować kapliczkę. Oszczędzał, a po pół roku pojechał do sąsiedniej wsi, gdzie stała stara kapliczka świętego Antoniego. Wróciwszy, wybrał miejsce, wykopał dół pod fundament i zaczął budowę. Do jesieni nad drewnianą kapliczką wznosił się krzyż. Staruszki przynosiły ikony, wśród nich starą ikonę Matki Boskiej, która przetrwała ciężkie czasy. Kapliczkę poświęcono i stała się miejscem modlitw dla mieszkańców i letników.
Zimą, przed Bożym Narodzeniem, Jana ogarnął niepokój. Częściej sprawdzał kapliczkę. W wigilię, gdy się zdrzemnął, zerwał się nagle, zbudzony przeczuciem. Chwycił strzelbę i z Królem pobiegli w stronę kaplicy. Pies ruszył przodem, a po chwili noc rozdarły strzały. Jan, potykając się w śniegu, dotarł na miejsce. Król leżał na poboczu, krew sączyła się z jego piersi, barwiąc śnieg. Starzec upadł na kolana, tuląc głowę psa, i zapłakał jak dziecko. „Królu, mój wierny… Za co?” – jęczał, przeklinając los.
Zbiegli się staruszki i letnicy. „Płacze nad psem, a nad Haliną tak nie lamentował” – syknęła jedna. Nagle rozległ się krzyk: „Ikonę ukradli! Matkę Boską zabrali!” Wszyscy rzucili się do kapliczki, ale Jan nie ruszył się. Głaskał Króla, szepcząc: „Tak wiele razem przeszliśmy… Pamiętasz, jak wyciągnąłeś chłopca z przerębla? A jak mnie uratowałeś, gdy zachorowałem?” Król słabo polizał jego dłoń, a Jan, widząc, iż pies jeszcze żyje, rozdarł koszulę, opatrzył ranę i krzyknął: „Przynieście sanie!”
W domu zrobił psu zastrzyk z penicyliny, przyłożył do rany liście babki i usiadł przy nim. „Śpij, Królu, jeszcze pobiegamy” – szeptał, głaszcząc przyjaciela. Wspominał, jak Król rozumiał jego słowa, i uśmiechnął się. Pewnego razu, pilnując willi, założył się z młodzieżą, iż pies rozumie mowę. Jeden chłopak, śmiejąc się, powiedział: „Teraz wezmę nóż i zarżnę starucha”. Król w jednej chwili powalił żartownisia, przygniatając go do ziemi. „Ot, i macieKról powoli wracał do sił, a Jan obiecał sobie, iż już nigdy nie pozwoli nikmu skrzywdzić swojego wiernego przyjaciela.