„Sprzedać duszę za dwupokojowe?” — jak syn zmusił rodziców do zastanowienia się, co jest ważniejsze: ich spokój czy jego wygoda
Wiktor Marek i Bożena Kowalska przeżyli życie, jak to się mówi, bez przepychu, ale z godnością. Wszystko, co zarobili — oszczędzali. Nie na futra, nie na zagraniczne wyjazdy, ale na przyszłość swojego jedynego syna — Krzysztofa. Chcieli zrobić dla niego coś wielkiego, znaczącego. Ale co dokładnie — nie wiedzieli, aż pewnego dnia, przy filiżance herbaty, Krzysztof nie rzucił mimochodem: „Zamierzamy się pobrać”.
Decyzja dojrzała w mig: „Podarujemy im mieszkanie”. Nie pałac, ale na kawalerkę w dobrej dzielnicy udało się uzbierać. Grosz do grosza, rok za rokiem — i marzenie stało się rzeczywistością.
Krzysztof i jego narzeczona Kinga byli w siódmym niebie. Właśnie rozważali wzięcie kredytu hipotecznego, gdy nagle — taki zwrot akcji. Własne cztery ściany, bez długów. niedługo wzięli ślub i wprowadzili się do nowego mieszkania. Rodzice odetchnęli: „No, teraz można pomyśleć o sobie”.
Przenieśli się do swojego starego, ale przytulnego domu na Mazowszu. Prawdziwa działka — z szklarnią, kwiatami, sauną i werandą, skąd wieczorem widać zachód słońca, a rano czuć zapach rosy. Wiktor codziennie majsterkował w ogrodzie, hodował papryki, pomidory, zioła. Bożena pielęgnowała rabaty, na których każdej wiosny rozkwitały lilie i żonkile, jak żywe wspomnienia z dzieciństwa. Tu było wszystko: spokój, troska i sens.
Minęło kilka lat. Krzysztofowi i Kindze urodziły się dzieci — najpierw syn, potem córka. Kawalerka stała się za ciasna. Pewnego upalnego lipcowego dnia Krzysztof przyjechał w odwiedziny i zaczął rozmowę:
— Tato, mamo… U nas z Kingą wszystko w porządku, tylko… trochę ciasno. W czwórkę w jednym pokoju to sami rozumiecie, nie ma gdzie się ruszyć. Myślimy o powiększeniu.
Wiktor i Bożena skinęli głowami. Oczywiście, dzieci rosną, każdemu potrzebne własne łóżko, własna przestrzeń. Niech biorą kredyt, młodzi, dadzą radę.
Ale Krzysztof ciągnął dalej:
— Sami wiecie, czasy teraz takie… Niepewne. Praca — raz jest, raz jej nie ma. Ja wszystko ciągnę sam, Kinga z dziećmi w domu. A jeżeli weźmiemy kredyt, a ja stracę pracę? Wszystko się zawali. Więc… pomyśleliśmy — może sprzedalibyście działkę?
Wiktorowi pociemniało w oczach.
— Synu, przecież zawsze tu lubiłeś bywać. Pamiętasz, jak w dzieciństwie chodziłeś z wiaderkiem po maliny, jak z dziadkiem sadziłeś kapustę w szklarni? My tu oddychamy całą duszą. Ta ziemia to nasze powietrze, nasze życie.
Krzysztof tylko machnął ręką:
— No, grządki to już przeszłość. To ciężka, męcząca robota. Lepiej będziecie odpoczywać w mieszkaniu, oglądać telewizję, spacerować po osiedlu. My dołożymy, sprzedamy kawalerkę — kupimy dwupokojowe. Będziemy żyć normalnie.
Gdy odjechał, w ogrodzie zapadła cisza. Tylko wiatr szeleścił firankami na werandzie. Wiktor usiadł na ławce i ścisnął w dłoni starą deskę — tę samą, od której zaczynał budowę szklarni.
— Bożeno — powiedział ochryple — jak to możliwe? Wszystko im daliśmy. Dach nad głową, start, stabilność. Nie prosimy o wdzięczność, ale… teraz chcą zabrać i nasz kąt?
Bożena patrzyła przez okno na rabatę z aksamitkami, którą pielęgnowała od wiosny.
— Wiem, iż nie ze złości. Zmęczony, ciężko mu. Ale dlaczego wszystko ma być naszym kosztem? Czy on nie rozumie, iż to dla nas nie tylko dom? To nasza dusza.
W milczeniu pili herbatę aż do zmroku. A potem Wiktor powiedział:
— Obiecaliśmy, iż pomyślimy. Pomyślmy… o nas.
Następnego dnia napisali do syna list. Nie było w nim wyrzutów. Tylko słowa o tym, jak ważne jest, by każdy miał swoje. Swoją przestrzeń. Swoją radość. Swoją ciszę. „Da”Krótko po tej rozmowie Krzysztof zrozumiał, iż prawdziwy dom to nie ściany, ale ludzie, którzy go wypełniają, a czas spędzony z rodzicami na mazowieckiej działce stał się dla niego najcenniejszym skarbem.”