Działkę z mężem kupiliśmy niedawno. Ciągle brakowało czasu, żeby się nią porządnie zająć. Ale w tym roku postanowiliśmy, iż czas i na nas — będziemy ogrodnikami! Chwasty wyrwaliśmy, ziemię przekopaliśmy, posialiśmy i posadziliśmy wszystko, co tylko nam się zamarzyło.
Sąsiadka z działki obok — pani Zosia — była zachwycona, iż zamiast zarośniętej pustki będzie teraz widzieć przez okno wzorcowy warzywniak. Trochę ją ostudziłam, iż bywamy tylko w weekendy, więc za „wzorcowość” nie ręczę.
— I tak lepiej niż było — uśmiechnęła się pani Zosia. — A jak będzie bardzo sucho, to mogę wam te grządki podlać.
Ucieszyłam się. Bo wiadomo, jak to jest — w tygodniu z miasta ciężko wyskoczyć, a upały nie pytają. Pokazałam pani Zosi, gdzie są konewki, wąż, jak się wodę odkręca. choćby zaproponowałam jej drobne wynagrodzenie za podlewanie. Trochę się wzbraniała, ale bez przesadnego entuzjazmu.
Lato w pełni. Czerwiec był naprawdę gorący, więc pani Zosia stała się naszą opiekunką. Dwa razy w tygodniu podlewała wszystko, o czym zresztą nas informowała. W każdą sobotę dawałam jej za to pięćset złotych.
W lipcu przyszły deszcze — podlewać nie trzeba, więc i płacić nie było za co. Ona też nie nalegała. A potem zaczęły dojrzewać pierwsze warzywa. I wtedy z mężem nie mogliśmy zrozumieć — u wszystkich dookoła ogórków po dach, a u nas… nic.
W tę jedną niedzielę ogórki jeszcze wisiały, malutkie. A jak przyjechaliśmy tydzień później — zniknęły. Serio ktoś kradnie? Podzieliłam się zmartwieniem z panią Zosią.
— Eee tam — pokręciła głową — kto by ci ogórki kradł? To koty.
— Jakie koty?! — zdziwiłam się.
— Bezdomne. Tego tu pełno po działkach. Głodne są, to i ogórki jedzą. To się zdarza.
— A czemu u innych nie jedzą?
— Bo u innych ktoś jest codziennie. A wy tylko weekendy, to teraz choćby ja już nie zaglądam. Sama widziałam te koty u was — po grządkach chodzą.
Zrobiło mi się żal… I ogórków, i siebie. Tak bardzo chciałam swoje własne, a tu klops.
Pani Zosia tylko westchnęła i wzruszyła ramionami. Wieczorem z mężem przegadaliśmy sytuację i postanowiliśmy, iż koty trzeba… dokarmiać. Może wtedy zostawią ogórki w spokoju. Kupiłam worek karmy, nasypałam ją hojnie do kilku misek i rozstawiłam po ogrodzie. I wróciliśmy do miasta.
Planowaliśmy przyjechać znów w weekend, ale w pracy udało mi się wziąć wolne, więc pojechałam sama w środku tygodnia. Mąż miał dojechać wieczorem, ja przyjechałam autobusem w dzień.
Podchodzę do działki, sięgam do furtki… i zamarzam. Pani Zosia właśnie buszowała po naszej grządce. Nie podlewała! Pochylona nad ogórkami, sprawnie zrywała młode sztuki i wrzucała je do wiadra. Wiadro już prawie pełne.
Stałam jak wryta. Nie wiedziałam, co zrobić. I wtedy ona się wyprostowała, spojrzała na mnie, zamarła, usta jej zadrżały, oczy się rozszerzyły.
— Pani Zosiu, co pani tu robi? — wykrztusiłam w końcu.
— A, Natalko! — uśmiechnęła się sztucznie. — Przyjechałaś? Ja właśnie ogórki dla was zbieram. Miałam zadzwonić, zrobić niespodziankę. Koty przestały jeść, dobrze zrobiłaś z tą karmą.
W tym momencie niezręcznie się odwróciła i z kieszeni wypadł przezroczysty worek z… naszą karmą.
— To ja swoim trochę wzięłam, żeby się nie zmarnowało — rzuciła gwałtownie i ruszyła do wyjścia z działki.
Zastawiłam jej drogę.
— A jak znów przyjdą głodne koty, a miski będą puste? — zapytałam. — Co wtedy?
— Myszy sobie złapią — burknęła. — Puść mnie już, Natalka, idę.
Odsunęłam się nieco — i zobaczyłam w odstającej kieszeni jej fartucha… pomidory! Te nasze, z krzaka, wcześniaki.
— A to co? — wskazałam palcem.
— Co ty mi tu insynuujesz?! — pisnęła i zwiała czym prędzej do siebie.
Wieczorem pogadaliśmy z mężem i doszliśmy do wniosku, iż pani Zosia rozgościła się u nas jak u siebie. Trochę sami ją do tego przyzwyczailiśmy, prosząc o pomoc, ale nie o to, żeby zabierała plony. I to jeszcze za pieniądze, które przecież dostawała za podlewanie.
Mąż poszedł do niej wieczorem i powiedział wprost, iż ma się więcej nie kręcić po naszej działce, bo jak trzeba będzie, to i dzielnicowego wezwie. Dorzucił jeszcze, iż zamontowaliśmy kamerę. To tylko atrapa, ale skąd babcia ma wiedzieć?
Chyba poskutkowało. Bo zdążyłam już i ogórki sobie zamarynować, i pomidory zebrać. Tylko z panią Zosią już się nie witamy…