Sąsiadka żąda, żebym zniszczyła swoje róże — podobno ma na nie alergię.
Ta historia, w którą sama do dziś nie mogę uwierzyć, zaczęła się całkiem niewinnie. Razem z mężem dawno kupiliśmy działkę w osiedlu pod Warszawą, ale ciągle brakowało czasu, by ją zagospodarować — praca, obowiązki. Przyjeżdżaliśmy tam raz w miesiącu: raz naprawić dach, raz zmienić zamek, i za każdym razem czuliśmy, iż pośród zadbanych, kwitnących ogrodów naszych sąsiadów nasz kawałek ziemi prezentuje się wyjątkowo smutno.
Szczególnie często zwracała na to uwagę nasza sąsiadka, Jadwiga Nowak, samotna kobieta około sześćdziesięciu lat, z wiecznie niezadowoloną miną. Lubiła mówić, niby niewinnie, z udawanym uśmiechem: „No, kupiliście działkę, a żyć na niej nie żyjecie. Aż humor się psuje, jak na wasz pusty plac patrzę.”
Cóż, znosiliśmy to. Ale gdy w końcu przeszłam na emeryturę, a mąż wziął długi urlop, uznaliśmy: dość odkładania, czas zająć się ogrodem na poważnie.
Dom był w niezłym stanie — odświeżyliśmy ściany, umyliśmy okna. Ale sama działka wymagała gruntownego uporządkowania: dziesiątki taczek z suchymi gałęziami, zgniłymi liśćmi, zardzewiałymi wiadrami i innym śmieciem. Pracowaliśmy ciężko. I wiecie co? Obudziło się we mnie marzenie. Nie chciałam po prostu posprzątać, ale stworzyć coś pięknego.
— A może — powiedział mąż — posadzimy róże wzdłuż ścieżki i przy południowej ścianie? Wyobrażasz sobie, jak będą wyglądać z werandy?
Pomysł wydał mi się magiczny. Pojechaliśmy do szkółki, wybraliśmy sadzonki różnych odmian, posadziliśmy z miłością. Martwiłam się, czy się przyjmą, bo nigdy wcześniej nie zajmowałam się kwiatami. Ale wszystko poszło jak z płatka. Róże się ukorzeniły, zaczęły rosnąć, wypuściły pąki.
Zaczęłam coraz częściej przyjeżdżać na działkę, a na początku lata choćby się tam przeprowadziłam. I po raz pierwszy od wielu lat poczułam się naprawdę szczęśliwa. Cisza, przyroda, zajęcie, które pokochałam. Nie mogłam napatrzeć się, jak zielenią się krzewy, jak pąki nabierają koloru. Wszystko szło świetnie… dopóki moje róże nie osiągnęły etapu, w którym zauważyła je Jadwiga Nowak.
Przyszła w odwiedziny niespodziewanie — pierwszy raz od lat. Weszła, rozejrzała się, uśmiechnęła się krzywo:
— No, w końcu doprowadziliście działkę do porządku. A to już bolało patrzeć.
— Tak, w końcu mamy więcej czasu — odpowiedziałam spokojnie.
— A to co? — wskazała na krzewy.
— Róże — powiedziałam z dumą.
— Usuń. Natychmiast — padł zimny rozkaz.
Zaniemówiłam. Najpierw pomyślałam, iż może złamałam jakieś zasady — posadziłam zły gatunek czy nie w tym miejscu. Ale okazało się, iż sprawa jest znacznie prostsza.
— Ja, między nami mówiąc, mam alergię na róże — oświadczyła Jadwiga. — Kicham od nich, łzawią mi oczy. Chcesz mnie wykończyć?
— Przepraszam, ale one są na mojej działce. Nikt pani nie każe tu wchodzić.
— A powietrze? Pyłki? Myślisz, iż one znają granice? Wszystko do mnie dociera. Nie zamierzam się męczyć przez twoje kwiaty!
— Ale to moja ziemia. Nikomu nie przeszkadzam.
— Przeszkadzasz! — podniosła głos. — Usuń. Albo napiszę skargę. I nie jedną.
Skończyło się głośną kłótnią. Wyszła, trzasnąwszy furtką. Zostałam sama pośród swoich róż — zdezorientowana, zraniona. Włożyłam tyle wysiłku, serca, a teraz mam to wszystko zniszczyć?
Nie. Nie ustąpię. Działka jest moja, kwiaty też. Nikomu nie szkodzę. Tak, trochę mnie gryzie sumienie — a może naprawdę ma alergię? Ale czy muszę niszczyć swoją pracę tylko dlatego, iż sąsiadce źle? Jutro komuś będą przeszkadzać petunie, pojutrze — brzozy?
Czasem mam wrażenie, iż po prostu nie znosi cudzej radości. Cierpliwie znosiliśmy jej złośliwe uwagi, ale teraz, gdy nasz ogród stał się piękny — zaczęła naciskać. Zazdrość? Nie wiem. Ale podjęłam decyzję: moje róże zostaną. I jeżeli trzeba — będę o nie walczyć. Bo to nie tylko kwiaty. To symbol tego, iż w końcu odnalazłam siebie. I nie pozwolę, żeby ktoś mi to odebrał.