Sąsiadka żąda, żebym zniszczyła swoje róże — podobno ma na nie alergię
Ta historia, w którą sama wciąż nie mogę uwierzyć, zaczęła się całkiem spokojnie. Kupiliśmy z mężem letniskowy domek w małej miejscowości pod Poznaniem, ale jakoś ciągle brakowało czasu, żeby go porządnie zagospodarować — wieczna praca i obowiązki. Zaglądaliśmy tam raz na miesiąc: raz naprawić dach, raz wymienić zamek, i za każdym razem czuliśmy, iż wśród wypielęgnowanych, kwitnących ogrodów naszych sąsiadów nasz kawałek ziemi wygląda przygnębiająco.
Szczególnie często zwracała na to uwagę nasza sąsiadka, Danuta Nowak, samotna kobieta około sześćdziesięciu lat, z wiecznie niezadowoloną miną. Lubiła mówić, niby to niewiinnie, z udawanym uśmiechem: „No, kupiliście sobie domek, a żyć w nim nie żyjecie. Aż humor psuje się, jak na waszą pustkę patrzę.”
Cóż, znosiliśmy to cierpliwie. Ale gdy w końcu przeszłam na emeryturę, a mąż wziął długi urlop, postanowiliśmy: dość odkładania, czas zająć się ogrodem na poważnie.
Dom okazał się w całkiem dobrym stanie — odświeżyliśmy ściany, umyliśmy okna. Ale ogród musieliśmy dosłownie odkopać spod stert śmieci: dziesiątki taczek z suchymi gałęziami, zgniłymi liśćmi, zardzewiałymi wiadrami i innym rupieciem. Napracowaliśmy się solidnie. I wiecie co? Obudziło się we mnie marzenie. Zapragnęłam nie tylko posprzątać, ale stworzyć coś pięknego.
— A może posadzimy róże wzdłuż ścieżki i przy południowej ścianie? — zaproponował mąż. — Wyobraź sobie, jak pięknie będzie na nie patrzeć z werandy?
Pomysł wydał mi się magiczny. Pojechaliśmy do szkółki, wybraliśmy sadzonki różnych odmian, posadziliśmy z miłością. Martwiłam się, czy się przyjmą, bo nigdy wcześniej nie zajmowałam się kwiatami. Ale wszystko poszło jak z płatka. Róże się przyjęły, zaczęły rosnąć, wypuściły pąki.
Zaczęłam coraz częściej bywać w domku, a na początku lata w ogóle tam zamieszkałam. I po raz pierwszy od wielu lat poczułam się naprawdę szczęśliwa. Cisza, natura, zajęcie, które kocham. Nie mogłam napatrzeć się, jak zielenią się krzewy, jak pęcznieją pąki. Wszystko szło idealnie… dopóki moje róże nie osiągnęły etapu, w którym zauważyła je Danuta Nowak.
Przyszła w odwiedziny niespodziewanie — pierwszy raz od lat. Weszła, rozejrzała się, uśmiechnęła się krzywo:
— No, w końcu ogród doprowadziliście do porządku. Aż oczy bolały patrzeć na tę pustkę.
— Tak, wreszcie mamy więcej czasu — odpowiedziałam spokojnie.
— A to co? — wskazała na krzewy.
— Róże — powiedziałam z dumą.
— Usuń. Natychmiast — padł zimny rozkaz.
Oniemiałam. Pomyślałam, iż może złamałam jakieś zasady — posadziłam zły gatunek albo w złym miejscu. Ale okazało się to znacznie prostsze.
— Ja, między innymi, mam alergię na róże — oświadczyła Danuta Nowak. — Kicham, łzawią mi oczy. Chcesz mnie wykończyć?
— Przepraszam, ale one są na mojej działce. Nikt pani nie zmusza, żeby tu wchodzić.
— A powietrze? Pyłki? Myślisz, iż one respektują granice? Wszystko do mnie dolatuje. Nie zamierzam cierpieć przez twoje kwiaty!
— To moja ziemia. Nikomu nie przeszkadzam.
— Przeszkadzasz! — podniosła głos. — Usuń. Inaczej napiszę skargę. I nie jedną.
Skończyło się głośną kłótnią. Wyszła, trzasnąwszy furtką. Zostałam sama wśród moich róż — zmieszana, rozżalona. Włożyłam tyle wysiłku, dałam im serce, a teraz mam je zniszczyć?
Nie. Nie ustąpię. Działka jest moja, kwiaty też. Nikogo nie truję. Tak, trochę mnie gryzie sumienie — a może naprawdę ma alergię? Ale czy naprawdę muszę niszczyć swoją pracę tylko dlatego, iż komuś to nie pasuje? Jutro ktoś uzna, iż petunie mu przeszkadzają, a pojutrze brzozy?
Czasem wydaje mi się, iż po prostu nie może znieść cudzej radości. Cierpliwie znosiliśmy jej złośliwe uwagi, ale teraz, gdy ogród stał się piękny — zaczęła napierać. Zazdrość? Nie wiem. Ale jedno postanowiłam: moje róże zostaną. A jeżeli trzeba — będę o nie walczyć. Bo to nie tylko kwiaty. To symbol tego, iż w końcu odnalazłam siebie. I nie pozwolę nikomu mi tego odebrać.