W zaginionej wiosce, ukrytej pośród gęstych borów, życie płynęło spokojnie i leniwie. Stanisław, leśniczy, mieszkał tam od lat wraz z żoną Bronisławą. Znał każdy zakątek lasu, każdą ścieżkę, i nie spodziewał się już żadnych niespodzianek. Jego córka i wnuczka odwiedzały ich rzadko, a dni mijały w znajomym rytmie.
Las, który zaczynał się tuż za ich domem, zwykle tętnił życiem, ale tego dnia panowała w nim dziwna cisza. Stanisław dostrzegł kątem oka ruch wielki cień. Podniósł głowę i zastygł. Przed nim stała tygrysica.
Nie ruszała się, nie warczała. Tylko patrzyła. Widać było, iż jedna z jej łap była zraniona i krwawiła. Wyglądało na to, iż na coś czeka. Po chwili odwróciła się i zniknęła w lesie. ale wróciła niemal natychmiast, niosąc w pysku małe, wątłe tygrysiątko. Ostrożnie położyła je przed Stanisławem i wbiła w niego wzrok spokojny, nalegający. Jakby mówiła:
Zrób coś.
Stanisław patrzył na osłabione zwierzę, zdezorientowany. Wiedział, iż pozostawienie go takiego to wyrok śmierci.
Bronisława podeszła w milczeniu. Wymienili spojrzenia. Decyzja zapadła bez słów.
Przygotowali kąt w szopie ciepły, osłonięty od wiatru. Zadzwonili do powiatowej lecznicy weterynaryjnej i opisali sytuację.
Lekarz początkowo nie wierzył, ale obiecał przyjechać następnego dnia. Tymczasem Stanisław opatrzył łapę tygrysiątka jak umiał.
Tygrysica nie odeszła daleko. Została na skraju lasu, jakby pilnowała, by dobrze zajęli się jej dzieckiem.
Nazajutrz przyjechał weterynarz. Zbadał małego, zrobił zastrzyki i zostawił zalecenia. Wracał następnego dnia, potem po tygodniu. Stopniowo tygrysiątko nabierało sił.
Minęły dwa tygodnie. Malec się wzmocnił, stał się ruchliwy i zaczął bawić się starymi szmatami w szopie.
Stanisław i Bronisława dbali o niego, jakby był ich własny. Wiedzieli, iż nie zostanie długo, ale robili wszystko, by wyzdrowiał.
Aż pewnego ranka, gdy słońce ledwo wzeszło nad drzewami, wróciła tygrysica. Bez agresji, bez strachu. Podeszła ostrożnie i stanęła przy szopie. Malec natychmiast ją rozpoznał i wydał ciche mruczenie.
Tygrysica podeszła bliżej. Stanisław i Bronisława cofnęli się o krok i obserwowali. W kilka chwil młody był już przy matce. Obwąchała go, polizała, odwróciła się… i zabrała do lasu.
Następnego dnia Stanisław wyszedł przed dom i zdrętwiał. Tuż przy płocie leżał świeży zając ułożony starannie, jak dar. Od razu wiedział, od kogo.
Lecz to nie był koniec. Przez kolejny miesiąc pod domem pojawiały się podobne podarunki.
Stanisław skinął głową w stronę lasu, wdzięczny. Wiedział, iż drapieżniki nie dziękują słowami. Ale w ich świecie to był najszczerszy sposób wyrażenia wdzięczności.
Od tamtej pory, gdy Stanisław wędrował po lesie, coraz częściej czuł, iż ktoś go obserwuje. Nie z groźbą, ale z zaufaniem. I gdzieś między drzewami była ta, która pamiętała, iż raz człowiek nie odwrócił się plecami, gdy potrzebowała pomocy.

1 tydzień temu





