Kto by pomyślał, iż dwie najlepsze przyjaciółki, nierozłączne od dzieciństwa, staną po dwóch stronach urazy, bólu i milczenia. We wsi Brzozy, gdzie domy stoją w dwa rzędy, a każdy wie wszystko o każdym, mieszkańcy szeptali:
— Słyszeliście, iż Jagoda z Bronką już ze sobą nie gadają? A przecież kiedyś — woda ich nie rozleje, wszystko razem, wszystko blisko… A teraz jak obce.
A prawda była taka, iż milczenie między Jagodą a Bronisławą nie wzięło się znikąd. Korzenie tej ciszy sięgały młodości ich dzieci. Dominika, córka Jagody, i Tomek, syn Bronki, przyjaźnili się od kołyski. Razem chodzili do szkoły, nad rzeczkę, zbierali grzyby, łowili ryby, budowali szałasy i marzyli o przyszłości.
Dominika — wicher: rezolutna, uparta, pierwsza na każde szaleństwo. Tomek — spokojny, rozsądny, z ciepłym uśmiechem i spojrzeniem, w którym było więcej zrozumienia niż słów. Ona ciągnęła go za sobą — on szedł. Tak było zawsze.
Ich mamy — Jagoda i Bronka — też były jak dwie krople wody. Mieszkały po sąsiedzku, przez płot, wpadały do siebie bez dzwonienia. Ich przyjaźń ciągnęła się jeszcze od babć, a za mąż wyszły prawie równocześnie — za facetów, jak się potem okazało, niezbyt godnych zaufania.
Jagoda rozwiodła się pierwsza. Siniak pod okiem, nerwowe spojrzenie — wszystko stało się jasne. Mąż — awanturnik, dał jej w twarz. W milczeniu wyrzuciła go za drzwi. Bronka wsparła przyjaciółkę, choć sama cierpiała: jej małżonek nagle zaczął podejrzewać, iż Tomek to nie jego syn. W przypływie wściekłości sięgnął choćby po nóż.
— Mój syn to nie jego syn, wyobrażasz? — uśmiechała się gorzko Bronka. — Jakbym nie wiadomo co… A przecież tylko on był.
Obie zostały same. Z dziećmi. Ale trzymały się jakoś.
Tomek po szkole zrobił prawo jazdy, Dominika wyjechała do miasta — dostała się na uniwersytet. On niedługo poszedł do wojska. Ona wpadła go odprowadzić. Przez trzy dni nie odchodzili od siebie na krok.
A potem zaczęło się życie na odległość. Dominika na początku przyjeżdżała co tydzień — z łakociami, z plotkami. Wpadła do Bronki — opowiadała, co Tomek pisze, jak mu służba idzie. A potem — rzadziej, coraz rzadziej… Po marcu zniknęła zupełnie.
— Czemu twoja Dominika się nie pokazuje? — pytała Bronka Jagodę.
— Zajęta. Studia. Sesja.
Ale Bronka czuła — coś jest nie tak. Przyjaciółka stała się zamknięta, oczy zgaszone. A potem Jagoda nagle spakowała się do miasta — „odwiedzić córkę“.
Wróciła — jeszcze cichsza, niż wyjeżdżała.
— Gadaj — wpadła do niej wieczorem Bronka. — Co się tam u was dzieje?
Jagoda westchnęła:
— No cóż… Dominika wyszła za mąż. Dziecko nosi.
Świat się zawalił. Bronka wyleciała z domu jak oparzona. Tej samej nocy napisała do Tomka do wojska. Reszta — ból, milczenie, chłód.
Po służbie Tomek nie wrócił. Wyjechał z kolegą na północ. Pracował na platformie wiertniczej, nie oszczędzając się. Tylko praca pomagała zapomnieć. Przez trzy lata wpadł do domu raz — pomóc matce. A Dominika jakby przepadła. Ani z mężem, ani z synem do rodzinnej wsi się nie pokazywała.
A potem… Pewnego ranka Bronce przyniosła wieści listonoszka:
— Jagoda zachorowała. Prosiła, żebyś ją odwiedziła. Chce poważnie porozmawiać.
— Nie gadamy — machnęła ręką Bronka.
— Ale ona nalega. Osobiście.
I Bronka poszła. Weszła — Jagoda leży na kanapie, pod kocem, obok — tabletki, szklanka wody.
— Co ty, postanowiłaś zachorować?
— Chyba wszystko się nazbierało…
Długo milczały, aż w końcu Jagoda wzięła dłoń przyjaciółki i szepnęła:
— Wybacz mi, Bronka. Muszę ci coś wyznać…
I wyznała. Wszystko.
Po godzinie Bronka jak strzała wyleciała z domu, złapała telefon:
— Tomku, przyjeżdżaj. Źle mi… Bardzo. Przyjedź jak najszybciej.
Tomek dotarł po dwóch dniach. I był zaskoczony — matka pełna energii, krząta się, śmieje.
— Mamo, ty na pewno chora?
— Wszystko dobrze, synu… Po prostu cieszę się, iż jesteś.
— Pójdę nad rzeczkę, dobrze? Bardzo się stęskniłem.
Stał nad wodą, patrzył, jak płynie nurt — i jakby widział swoją Dominikę. Jej śmiech, jej oczy… Ból wżerał się w serce.
— Cześć, Tomek — usłyszał za sobą głos.
Odkręca się — ona. Dominika. A obok — chłopiec. Trzyletni, kręcony, z jego oczami. Z jego spojrzeniem.
— To… — wybełkotał.
— To twój syn — spokojnie powiedziała. — Poznaj, to Krzysio. Krzysiu, to twój tata.
— Ale… jak… Dlaczego?
— Nie było żadnego męża. Wszystko, co słyszałeś — kłamstwo. Mama nie chciała, żebym hańbiła rodzinę. Zabroniła mi tu przychodzić. A twoja — powiedziała, iż się ożeniłeś.
— Ja? Ożeniłem? Nigdy. Nikogo nie było.
— Wiedziałam, iż tak jest. Ale moja mama zachorowała. Przestała jeść, zamknęła się w sobie. A potem — rozpłakała się. Wszystko wyznała. Błagała o przebaczenie. Ona sama nie wiedziała, iż to ty — ojciec. A teraz… teraz chce, żebyś wiedział: to twój syn.
Tomek milczał. Potem powoli uklęknął, objął chłopca. Łzy spływały mu po twarzy.
— Wybacz mi… Za wszystko. Myślałem, iż straciłem cię na zawsze.
— A teraz jestem. I Krzysio jest. Czekaliśmy na ciebie, Tomku. Całe te lata.
— Wypełnij moje serce miłością, Dominiko… Proszę…
— Już wypełniam — szepnęła, przytulając się. — Będziemy żyć. Razem.
I poszli — wzdłuż rzeczki, do domu, gdzie czekały dwie kobiety, które też łączyło coś więcej niż uraza. Czekała rozmowa, pojednanie i początek nowej rodziny. Z opóźnionym, ale prawdziwym szczęściem.