Co, bezrobotni, wstali? rzuciłem do swojego odbicia w lustrze, choć nie spodziewałem się odpowiedzi. Lustrzane ja milczało, nie zmieniając wyrazu.
W kuchni panował pusty chłód, a w głowie równie pusto. Lodówka warczała, jakby chciała wypełnić ciszę. Zaparzona kawa skończyła się, podobnie jak pasta do zębów. Z niezbędnych pozostały tylko stary koc, parasol i niepokojące przeczucie, iż życie rozpadło się nie wczoraj, ale dawno wcześniej wczoraj stało się to jedynie formalnością.
Bez łez. Wstaję i coś wymyślam. Na przykład gdzieś pojechać, choćby na dwa dni.
Wyciągnąłem z szafy podniszczoną torbę, tę samą, w której jeździłem w delegacje: pęknięty róg, suwak nie do końca się zamyka, zapach starych hoteli i wykładzin. To dziwnie uspokoiło.
Trzy dni. Gdzieś gdzie nikt nie będzie pytał.
Na dworzec przybyłem w południe, kiedy miasto zatrzymało się w przerwie obiadowej: słońce prażyło w oczy, ludzie szli w pośpiechu, a myśli błądziły donikąd. Pociąg podmiejski miał odjechać za godzinę. Torba wydawała się cięższa niż w domu.
Wtedy go zobaczyłem.
Siedział przy ławce, jakby był pasażerem bez biletu. Szary, kudłaty, z oczyma matowymi jak wyblakłe ubranie po deszczu. Obok leżała bawełniana torba, porzucona i nigdy nie wrócona.
Podszedłem. Pies nie ruszył się, tylko spojrzał. Na obroży przywieszona była zużyta, ale wciąż czytelna tabliczka:
Jeśli to czytasz pomóż mi wrócić do domu.
Żart? zapytałem. Czy naprawdę?
Nie było odpowiedzi jedynie spokojny oddech i spojrzenie, jakby wiedział, iż i tak wrócę.
Odsunąłem się, kupiłem bilet i usiadłem na ławce nieco dalej. On patrzył na przechodniów, nie wybierając nikogo.
Na co czekasz? zapytałem. Masz wbudowany GPS?
Zero reakcji. Tylko spojrzenie pełne cichej nadziei.
Gdy podjechał podwóz, wstałem. Pies nie podążył za mną, ale podniósł uszy tego wystarczyło.
Dobra. Nie wiem dokąd jedziesz, ale jedź ze mną na trzy dni. Do wsi, tam się rozliczymy.
Wstał i podążył za mną, bez smyczy, bez pośpiechu, jakby od dawna wiedział, iż nasze drogi się połączyły.
W wagonie konduktorka zapytała:
Z psem?
Tak.
Dokumenty?
On? Raczej nie. Ja mam paszport.
W porządku. Tylko nie hałasuj.
On jest cichy.
Pies usadowił się pod siedzeniem, nie przeszkadzając, nie wiercąc się.
No, człowieku, jesteś dobrze wychowany mruknąłem. Nie przyzwyczajaj się. Mam tylko trzy dni i żadnych iluzji.
Po godzinie zamknąłem oczy, a po dwóch wybudziłem się, kiedy położył głowę na moją nogę. Spał spokojnie, i po raz pierwszy od kilku dni poczułem, iż nie jestem sam.
Noc spędziliśmy w wynajmowanym mieszkaniu, które znalazłem dzięki znajomym. Dwa pokoje: jeden z oknem, drugi bez. Wybrałem ten drugi, a psu było wszystko jedno.
Jak masz na imię? zapytałem.
Milczał, ale patrzył prosto w oczy.
Dobra, będziesz nazywał się Burek. Szary, cichy, wścibski. To nie na długo, nie oszukuj się.
Następnego ranka autobus do wsi odjechał wcześniej niż zwykle. Zdecydowałem iść pieszo. Burek szedł przede mną, zatrzymując się od czasu do czasu, sprawdzając, czy nie zostaję w tyle.
Wzdłuż drogi rosły drzewa, rzadko mijały samochody. Złapałem się na tym, iż od dawna nie chodziłem tak bez celu i rozkładu.
W pewnym momencie Burek zboczył.
Nie tam, powiedziałam, ale on nie spojrzał za siebie.
Po kilku minutach wrócił i stanął obok, jakby mówił: Dobra, idziemy twoją drogą.
Weszliśmy do przydrożnej knajpki: zupka w saszetce, herbata w szklance z kryształkiem, chleb z lodówki. Burek jadł dopiero po mojej zachęcie i bardzo starannie.
Skąd się nauczyłeś takiego zachowania? zapytałam.
Nie odpowiedział, tylko napinał się, gdy do środka wszedł mężczyzna w czerwonej kurtce.
Wieczorem wróciliśmy do mieszkania. Burek położył się przy drzwiach, ja na kanapie w ciemności.
Jesteś dziwny. Spokojny. Jakby to już się wielokrotnie zdarzało.
Westchnął ciężko, jakby miał własne doświadczenia, ale słów nie znalazł.
Leżąc pod kołdrą, pomyślałem, kiedy ostatni raz ktoś szedł obok mnie w ciszy, nie żądając niczego. Zasnęłam, nie mając snów.
Rano Burek siedział przy drzwiach, gotowy do drogi. Nałożyłem kurtkę i zdałem sobie sprawę, iż nie myślę już o powrocie do miasta. Szłam za nim. I to wystarczyło.
Kiedy dotarliśmy do wsi, wydawało się, iż miejsce czekało na nas od dawna. Ścieżka znała nasze kroki, a stare płoty prostowały się nie bez powodu, jakby ktoś w końcu miał przejść.
Dom babci stał na skraju, przy cichej uliczce. Znamy wrota w popękanej farbie, zniszczoną skrzynkę pocztową, dach gotowy pęknąć przy pierwszym wietrze i zużyty stołek przy drzwiach. Włożyłem klucz w zamek, wciągnąłem zapach kurzu, drewna i minionych lat, i ogarnęło mnie dziwne uczucie jakbym wrócił do dawno zagubionej siebie.
Burek nie wszedł do domu. Zatrzymał się przy bramie, rzucił na mnie spojrzenie i nagle odszedł w stronę zarośniętej ścieżki, przez porozrywaną płotkę.
Hej, dokąd? zawołałem.
Pies nie odwrócił się.
Serio? Trzy dni wędrowaliśmy, a teraz do zobaczenia? Nie.
Poszedłem za nim. Kroczył pewnie, jakby pamiętał każdy zakręt, każdą dziurę i pochyłe pola.
Wyszliśmy przed mały dom, niemal ukryty, z pochyloną rurą, drewnianymi okiennicami i tabliczką: ul. Jeziorna 3. Na płocie wisiała wyblakła, ale wciąż czytelna notatka:
Właściciel zmarł. Dom zamknięty. Pytania do Marii Kowalskiej, piąty dom od lewej.
Spojrzałem na Burka.
To tu? Szukałeś właśnie tego?
Pies po prostu usiadł, nie wydając dźwięku, jakby czekał, iż sam wszystko zrozumiem.
Poszliśmy do Marii Kowalskiej. To była starsza kobieta, około siedemdziesięciu lat, w wyblakłej fartuchu, z szybkim ruchem rąk i łagodnym, ale stanowczym głosem.
Ach, Pashko Niech mu będzie lekko, powiedziała. Był dobrym człowiekiem. Małomówny, ale z psem jak z rodziną. Ten pies? Spotkanie przypadkowe myślałam, iż zniknął.
Przyszedł sam odpowiedziałam. Na obroży napisało: pomóż mi wrócić do domu.
Staruszka zmrużyła oczy.
Przed śmiercią poprosił mnie o zrobienie takiej metki. Mówił: Masz, on pójdzie szukać. Zrobiłam. Następnego dnia Pashko odszedł.
Okazało się, iż pies zniknął zaraz po pogrzebie. Maria przetarła łzy krawędzią fartucha i cicho dodała:
Ten pies był wyjątkowy. Gdy był smutny, milczał. Gdy się cieszył, wyglądał, jakby wiedział, iż szczęście jest ciche.
Wieczorem otworzyłam babcin dom, rozłożyłam koc, zaparzyłam herbatę w starym imbryku. Burek położył się przy drzwiach.
Wiesz, iż wiedziałeś, dokąd jedziemy? zapytałam.
Wewnątrz pachniało drewnem, ziemią i czymś znajomym. Zapaliłam lampę, wyciągnęłam album i przypomniałam słowa babci: Kiedy człowiek jest sam, potrzebuje zwierzęcia, by z kimś milczeć. Zrozumiałam, iż nie chcę wracać do dawnego życia.
Nocą Burek zniknął. Po godzinie wrócił mokry, brudny, z popętaną foteliką w zębach. Otworzyłam ją na pierwszej stronie zdjęcie mężczyzny w pięćdziesiąt lat z tym samym psem u nóg. Na zdjęciu dom i tabliczka: Nie ruszajcie nas. Byliśmy wszędzie. Dalej zdjęcia ich życia, a jedno ukazywało obrożę z napisem: jeżeli to czytasz pomóż mi wrócić do domu. Podpis: jeżeli mnie nie będzie idź, zanim ktoś nas usłyszy.
Następnego dnia kupiłam w wsi młotek, farbę, karmę i zaczęłam odbudowywać dom. Burek zajął sobie krzesło przy oknie, czasem wyruszał i wracał z trofeami. Raz przyniósł zardzewiałą tabliczkę przystanku autobusowego. Roześmiałam się:
Archiwista, ty!
Po kilku tygodniach przyjechał weterynarz, zbadał psa: lat osiem, mocny, z lekkim złamaniem łapki. Powiedział, iż będzie żył jeszcze długo. Burek potem długo siedział przy drzwiach, jakby strzegł.
Po miesiącu napisałam list do siebie, z miasta, zmęczonej: Dobra robota, iż odeszłaś. jeżeli zechcesz wrócić zapytaj, po co. Tu oddycham inaczej. Tu jest Burek. I ja. Żywi. Spaliłam list na podwórzu, a pies położył mordę na moim bucie.
Nie wiem, czy zostanę tu na stałe, ale już nie czuję się zagubiony.

1 dzień temu







