Wiedział, iż nie może mieć dzieci… i milczał. A ja – walczyłam, wierzyłam i traciłam siebie.
Ta historia to moja najgłębsza rana. Paląca, nieustępująca. Żyliśmy razem dziesięć lat. Całą dekadę byłam u boku mężczyzny, którego widziałam jako swoją przyszłość, oparcie, ojca moich dzieci. A okazało się, iż przez cały ten czas kłamał. Wiedział, iż nie może być ojcem. I nie powiedział ani słowa. Lata biegałam między klinikami, lekarzami, zastrzykami, nadzieją i łzami. A on tylko patrzył. Udawał, iż wszystko gra.
Znaliśmy się z Jakubem od liceum – uczyliśmy się w tym samym w Poznaniu. Później spotkaliśmy się po latach, zaiskrzyło, zakochaliśmy się, zamieszkali razem. Doskonale wiedział, iż marzę o domu i dwójce dzieci. Mówiłam o tym od pierwszych dni związku. Kiwał głową, uśmiechał się, zapewniał, iż też tego pragnie. A ja, naiwna, wierzyłam. Myślałam, iż znalazłam tego jedynego.
Wzięliśmy ślub – skromnie, ale z sercem. Razem wzięliśmy się za realizację marzenia: kupiliśmy dom. Harowaliśmy jak wół przez rok, bez urlopów, bez wyjazdów, bez wolnych weekendów. Kupiliśmy mały domek na przedmieściach Warszawy. Stary, z krzywym płotem i zarośniętym ogrodem. Ale byliśmy pełni zapału: chcieliśmy go odnowić, zasadzić drzewa, stworzyć przytulne gniazdko.
Wtedy powiedziałam, iż nie chcę czekać z dziećmi. Że jeżeli będziemy odkładać na potem remont, nowe okna, ścieżki w ogrodzie – możemy nie zdążyć. Czas ucieka. Rozmówił się, iż w ciąży będzie ciężko, a on sam nie udźwignie wszystkiego. Ale postawiłam na swoim. W końcu się zgodził. Pewnie dlatego, iż i tak nie zamierzał wyjawić prawdy.
Pierwszy rok – nic. Drugi – znowu nic. Pobiegłam do lekarzy. Badania, analizy, terapie. Mówili mi: wszystko w porządku. Trochę hormonów ustabilizować – i będzie gotowe. Starałam się. Żyłam według terminarza: kiedy jeść, kiedy brać tabletki, kiedy owulacja. A efekt? Nic. Każde spóźnienie traktowałam jak cud. Każdy raz kończył się płaczem.
Błagałam Jakuba, żeby się przebadał. Wymigiwał się: „Ze mną wszystko gra. Faceci nie mają takich problemów”. W końcu poszedł. Sam. Bez mnie. Przyniósł papier z pieczątką: „Zdrowy”. Uwierzyłam. Co innego miałam zrobić?
Próbowaliśmy dalej. Szukałam najlepszych specjalistów. Rozmawialiśmy o in vitro. A on zaczął naciskać: „To nienaturalne. Nie chcę. Może adoptujmy?”. Ale ja marzyłam o własnym dziecku. Żebym widziała w nim swoje rysy, swoją krew, swoje serce. On się opierał, a ja – walczyłam.
Minęło dziewięć lat naszego wspólnego życia. Dom był gotowy, życie uporządkowane – brakowało tylko dzieci. Znalazłam nową klinikę w Krakowie. Zapisałam nas oboje. Wiedziałam: trzeba zrobić badania od nowa. Nalegałam. On się opierał. W samochodzie, w drodze, pokłóciliśmy się. Krzyczałam, żeby wreszcie powiedział, co jest nie tak. Milczał.
I wtedy, w gabinecie, gdy już załamałam się i płakałam na wizycie, westchnął:
— Nie mogę mieć dzieci. Wiedziałem od początku.
Świat się zawalił. Nie wierzyłam. Krzyczałam. Patrzyłam mu w oczy i nie rozumiałam – jak on mógł? Jak mógł patrzeć, jak co miesiąc czekam, modlę się, leczę, płaczę, żyję tą nadzieją… i milczeć? Nie miesiącami. Latami.
To była zdrada. Gorsza niż każdy romans. Nie tylko mnie okłamał – ukradł mi czas. TNajgorszą karą dla niego będzie to, iż moje szczęście jeszcze nadejdzie – bez niego.