Niewiele mi zostało… Ale przyszedłeś

1 dzień temu

Nie mam już wiele czasu… Ale jednak przyszedłeś.

Marek wypalił już czwartego papierosa z rzędu, ale nie czuł ani smaku tytoniu, ani zapachu dymu. Po prostu siedział na starej ławce przed blokiem, kręcił niedopałkiem między palcami i uparcie patrzył w okno na czwartym piętrze. Tam mieszkała Bogna.

— Po co ja tu w ogóle, do licha, przyjechałem? — mruknął pod nosem i z irytacją cisnął niedopałek w stronę przepełnionego śmietnika.

Jak zwykle — nie trafił. Westchnął, niechętnie wstał, podszedł do kosza, zebrał wszystkie cztery niedopałki i wepchnął je głęboko do środka. Potem wrócił na ławkę, posiedział, pomyślał, sięgnął po ostatniego papierosa — ale się rozmyślił. Jeszcze się przyda… jeżeli w ogóle będzie miał ochotę.

By oderwać myśli, zaczął rozglądać się wokół. Jego wzrok zatrzymał się na kotach. Było ich cztery. Siedziały pod blokiem, wyciągając szyje i wpatrując się w to samo okno na czwartym piętrze.

„Bogna już by je wszystkie zabrała do domu” — uśmiechnął się gorzko Marek. Znał ją. Ile razy przynosiła z ulicy ledwie żywe koty — leczyła, karmiła, rozmarzała chłód w ich oczach. Kochała zwierzęta… może choćby bardziej niż ludzi. I czasem Markowi było przykro. Nie ze względu na siebie. Ze względu na ludzi. Choć po trzydziestu latach sam zrozumiał — niektórych naprawdę nie ma za co kochać. Włącznie z nim samym.

Wspomnienie tego, jak postąpił z Bogną, było bolesne. Zostawił ją wtedy, gdy najbardziej go potrzebowała. Dowiedział się, iż nie może mieć dzieci, i uciekł. Marzenia o synu, wędkowaniu, pierwszym dzwonku w szkole… Wszystko to wydawało mu się ważniejsze od miłości. Wtedy był pewien, iż postępuje słusznie. Że tak będzie lepiej dla nich obojga. A teraz… teraz rozumiał, iż zachował się jak tchórz.

Zamknął oczy. Wziął głęboki oddech. Otworzył je. Koty wciąż siedziały. Czekały. Tak jak on.

Musiał podjąć decyzję — czy wejść do niej. Po tylu latach. Po wszystkim.

Przypomniał sobie jej wiadomość: „Wybacz mi wszystko. Chciałabym zobaczyć cię jeszcze ostatni raz…” Ani słowa o chorobie. Tylko tyle.

Wtem podeszła do niego dziewczyna. Młoda, może dwudziestoletnia.

— Przepraszam pana, może pan powiedzieć, która godzina? Telefon mi się rozładował.

— Za dziesięć piąta — odpowiedział Marek.

— Pan przypadkiem nie jest Krzysztofem? Mam się tu z kimś spotkać…

— Nie. Marek.

— Aha… To pan też na kogoś czeka?

Uśmiechnął się, nie odpowiadając. Dziewczyna postała chwilę, po czym odeszła, oglądając się za siebie.

Marek wstał. „Skąd już przyjechałem, trzeba wejść.” Powoli ruszył w stronę klatki. Wszedł na czwarte piętro. Nacisnął dzwonek.

Drzwi otworzyła młoda dziewczyna.

— Pan pewnie Marek? Proszę wejść. Bogna mówiła, iż pan może przyjść.

— A pani kto?

— Ania. Mieszkam obok. Pomagam jej. Już wychodzę, ale jeżeli coś będzie, to ma mój numer.

Ania zniknęła za drzwiami. A on… stał na progu. W tym mieszkaniu on i Bogna zaczynali wspólne życie. I tu też wszystko się skończyło. Czy to był dom, czy tylko punkt startowy? Nie wiedział.

— Marek, co się tak gapisz? — usłyszał głos Bogny z sypialni. — Wchodź.

Zdjął buty, poprawił włosy przed lustrem. Wszedł.

— Cześć, Bogna — głos mu drżał.

— Cześć… Poznałam cię od razu. Nikt inny już nie przyjdzie.

— Naprawdę nikogo nie ma?

— Nikogo. Siadaj. Weź to krzesło przy oknie — wskazała ręką. — Posiedź ze mną. Choć po raz ostatni na ciebie popatrzę.

Spróbowała się unieść — ale natychmiast opadła z grymasem bólu.

— Pomóc?

— Nie trzeba… A jednak… Pomóż.

Podszedł, poczuł zapach leków. Podtrzymał ją.

— Dzięki — uśmiechnęła się Bogna. — Tak lepiej.

— Ty… ty naprawdę jesteś chora?

— Nie, Marku. Nie jestem chora. Umieram. Po prostu… umieram.

Zdrętwiał. Mówiła spokojnie. Zwyczajnie. Jakby rozmawiała o pogodzie.

— Nie rozumiem… Przecież nie pisałaś o tym…

— Nie pisałam. Chciałam… cię zobaczyć. Chciałam ci powiedzieć… iż przez te trzydzieści lat nie było dnia, żebym o tobie nie myślała.

Mówiła szybko, jakby bała się, iż zabraknie czasu. Słuchał, a w nim wszystko się rozsypywało.

— Chciałam cię przeprosić… za to, iż nie mogłam dać ci dzieci. Wiem, iż marzyłeś… Ale gdybym mogła przeżyć życie jeszcze raz — wybrałabym ciebie. Znowu.

Marek z trudem powstrzymywał łzy. Próbował się uśmiechnąć — nie wyszło.

— To ja powinienem przeprosić… za wszystko.

— Nie, zrobiłeś, co uznałeś za słuszne. Ale wiesz… mnie i tak nie było z nikim… A ciebie — nie zapomniałam. Nigdy.

Wstał. Wziął z nocnej szafki dokumenty medyczne. Czytał, wstrzymując oddech: diagnoza, przerzuty, chemioterapia, nieskuteczność…

— Bogna, ale można zrobić operację… Są szanse…

— Niewielkie. A żyć… już nie chce. Bez ciebie — nie chce.

Wtedy zrozumiał. Zrozumiał, iż przez cały ten czas ona go kochała. Zrozumiał, iż on też nigdy nie przestał. A to znaczyło, iż nie ma prawa po prostu wyjść.

Wyszedł z mieszkania. Na dole czekały koty. Te same. Patrzyły na niego, jakby pytały: „No i co?”

Wziął je na ręce. Wszystkie cztery. I wrócił.

— Po coś je przyniósł? — zdziwiła się Bogna.

— Będziemy cię leczyć — uśmiechnął się. — Za wcześnie ci umierać.

Koty natychmiast wskoczyły na jej łóżko. Zaczęły mruczeć. A on… pochylił się i pocałował ją. Tak, jak nigdy wcześniej.

I ona zapłakała. Ze szczęścia.

Leczenie było trudne. Bardzo. Ale lekarze mówili: „Najważniejsze to chcieć żyć. I mieć wsparcie”.

A Bogna teraz to miała.

Wyszła z tego. Wygrała. Przeżyła jeszcze wiele lat — z Markiem, z kotami, z miłością. Prawdziwą.

I choć brzI choć wielu nie wierzyło, iż to możliwe, ich historia stała się dowodem, iż choćby największe burze mogą skończyć się czystym niebem.

Idź do oryginalnego materiału