Nie był taki, jak myśleliście…
„Mama i tata przyjadą na weekend” – powiedziała Zosia, starając się, by brzmiało to jakby mimochodem. „Bardzo chcą cię poznać.”
Marek, który właśnie smarował chleb konfiturami wiśniowymi, zastygł w bezruchu. Powoli odłożył nóż.
„Świetnie” – odparł, wymuszając uśmiech. „Ja… też się cieszę. Naprawdę.”
Ale Zosia znała go zbyt dobrze. Natychmiast dostrzegła, jak naprężyły się jego ramiona, jak unikał jej wzroku.
„Marku, wszystko będzie dobrze. Na pewno cię polubią” – powiedziała łagodnie, ściskając jego dłoń.
Uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach widać było niepokój i zwątpienie.
„Zosiu, twoi rodzice to inteligentni, kulturalni ludzie… A ja? Spójrz na mnie: broda, tatuaże, kolczyk w uchu. Dla nich jestem jak koszmar.”
„Dla mnie jesteś najcudowniejszym człowiekiem na świecie” – odparła spokojnie Zosia. „I oni to zobaczą. Zobaczysz.”
Następny tydzień minął w pośpiechu. Zosia sprzątała mieszkanie, przeglądała ulubione przepisy rodziców i doprowadzała wszystko do perfekcji. Marek w milczeniu jej pomagał: wieszał nowe zasłony, kupował nowe kwiaty, ale każdego wieczorów wychodził na balkon i palił papierosa, pogrążony w myślach.
Wreszcie nadszedł ten dzień. Zosia nerwowo prostowała obrus, po raz kolejny przekładając serwetki. Marek, ubrany w białą koszulę z podwiniętymi rękawami, stał przed lustrem i starannie układał włosy.
Zadzwonił domofon.
„Ja otworzę” – powiedział i wyszedł do przedpokoju.
Na progu stali jej rodzice – Jadwiga i Jan. Matka patrzyła na Marka szeroko otwartymi oczami, jakby ujrzała ducha. Ojciec zmarszczył brwi, wodząc wzrokiem od jego wytatuowanych rąk do kolczyka w uchu.
„Dzień dobry” – odezwał się spokojnie Marek, wyciągając dłoń. „Jestem Marek. Miło mi państwa poznać.”
Ojciec po chwili wahania ukłonił się lekko i uścisnął jego dłoń. Jadwiga, wyczuwając napięcie, pierwsza wzięła się w garść:
„No to chodźmy dalej. Zosieńka pewnie już nie może się doczekać?”
Zosia wybiegła z kuchni, rozpromieniona nienaturalnym uśmiechem. Przytuliła rodziców mocno, potem złapała Marka za rękę i zaprowadziła ich do środka.
Kolacja minęła w ciężkiej ciszy. Matka bacznie obserwowała Marka, jakby próbowała rozgryźć zagadkę. Ojciec rzucał krótkie, oschłe pytania. Kim pracuje? Jak długo są razem? Gdzie mieszkają jego rodzice?
Gdy Marek wspomniał, iż jest weterynarzem, Jadwiga uniosła brwi:
„Weterynarz? To niespodziewane. Po panu tego nie widać…”
Marek tylko skinął głową:
„Tak, często to słyszę. Ale tatuaże to nie diagnoza.”
Zapadła krótka cisza, którą przerwał ojciec:
„Dlaczego akurat zwierzęta?”
Marek wziął głęboki snh.
„Jako dziecko znalazłem psa, który został potrącony. Był na skraju śmierci. Z mamą zawieźliśmy go do kliniki. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem, jak lekarz walczy o życie pacjenta, który nie może choćby zaprotestować… Wtedy zrozumiałem, iż chcę robić to samo.”
Jan niespodziewanie złagodniał. Zaczął dopytywać o przypadki z pracy, a choćby opowiedział, jak raz wyciągał kota z rynsztoka.
Pod koniec wieczoru atmosfera wyraźnie się ociepliła. Marek mówił o tym, jak zwierzęta wyczuwają dobroć, jak godzinami walczy o życie tych, których inni już skreślili.
Gdy rodzice zbierali się do wyjścia, Jadwiga niespodziewanie podeszła i przytuliła Marka.
„Dziękuję za szczerość” – szepnęła. „Byłam… w błędzie.”
Jan uścisnął jego dłoń mocniej niż przedtem:
„Dbaj o moją córkę. Jest jedyna taka.”
Gdy drzwi się zamknęły, Marek odetchnął z ulgą:
„Myślałem, iż twoja mama zacznie odmawiać modlitwy i kropić mnie święconą wodą.”
Zosia wybuchnęła śmiechem i przytuliła się do niego:
„A ja wiedziałam, iż cię pokochają. Bo jesteś najlepszy.”
Stali w ciszy, złączonStali tak, trzymając się blisko, a na parapecie obok smacznie chrapał rudzik – ten sam, którego Marek kiedyś uratował.