Wiedział, iż nie może mieć dzieci… i milczał. A ja walczyłam, wierzyłam i traciłam samą siebie
To opowieść o moim bólu. Głębokim, palącym, nieustającym. Byliśmy razem dziesięć lat. Całą dekadę stałam u boku mężczyzny, którego uważałam za swoją przyszłość, opokę, ojca moich dzieci. A okazało się, iż przez cały ten czas kłamał. Wiedział, iż nie może zostać ojcem. I milczał. Lata biegałam po klinikach, lekarzach, zastrzykach, między nadzieją a łzami. A on tylko patrzył. Udawał, iż wszystko jest w porządku.
Z Romanem znaliśmy się od młodości — chodziliśmy do tego samego liceum w Lublinie. Spotkaliśmy się po latach, zaiskrzyło, zakochaliśmy się, zamieszkaliśmy razem. Doskonale wiedział, iż marzę o domu i dwojgu dzieci. Mówiłam o tym od pierwszego tygodnia związku. Kiwał głową, uśmiechał się, zapewniał, iż też tego pragnie. A ja, głupia, wierzyłam. Wierzyłam, iż znalazłam swojego człowieka.
Wzięliśmy ślub — skromnie, ale z sercem. Wspólnie zabraliśmy się za realizację marzenia: kupno domu. Pracowaliśmy jak w ukropie cały rok, bez urlopów, bez wyjazdów, bez wolnych weekendów. Kupiliśmy niewielki domek na przedmieściach Warszawy. Stary, z krzywym płotem i zaniedbanym ogrodem. Ale byliśmy pełni zapału: chcieliśmy go odnowić, posadzić drzewa, stworzyć przytulne gniazdko.
Wtedy powiedziałam, iż nie chcę czekać z dziećmi. Że jeżeli będziemy zwlekać, aż skończymy remont, wymienimy okna, wyłożymy ścieżki — możemy nie zdążyć. Czas ucieka. Roman wahał się, mówił, iż w ciąży będzie mi ciężko, a on sam nie pociągnie finansów. Ale nalegałam. W końcu się zgodził. Pewnie dlatego, iż wiedział — i tak nie powie prawdy.
Pierwszy rok — nic. Drugi — znowu nic. Pobiegłam do lekarzy. Badania, analizy, terapie. Mówili mi: wszystko w porządku. Wystarczy skorygować hormony — i można starać się o dziecko. Starałam się. Żyłam według harmonogramu: kiedy jeść, kiedy brać tabletki, kiedy jest owulacja. A efekt? Pustka. Każde spóźnienie świętowałam jak cud. Za każdym razem — łzy.
Błagałam Romana, żeby też się przebadał. Wymigiwał się: „U mnie wszystko gra. Mężczyźni nie mają takich problemów”. W końcu poszedł. Sam. Bez mnie. Przyniósł papier z pieczątką: „Zdrowy”. Uwierzyłam. Co innego mi zostało?
Próbowaliśmy. Szukałam najlepszych specjalistów. Rozmawialiśmy o in vitro. Wtedy on zaczął naciskać: „To nienaturalne. Nie chcę. Może adoptujmy?”. Ale ja marzyłam o własnym dziecku. Żeby było ze mną związane, moją krwią, moim sercem. On się wykręcał, a ja walczyłam.
I tak, po dziewięciu latach wspólnego życia, gdy dom był już wykończony, gdy wydawało się, iż wszystko jest gotowe — brakowało tylko dzieci, znalazłam nową klinikę w Krakowie. Umówiłam nas oboje na wizytę. Wiedziałam: trzeba zrobić badania od nowa. Nalegałam. On się opierał. W aucie, w drodze tam, pokłóciliśmy się. Krzyczałam, żeby wreszcie powiedział, co jest nie tak. Milczał.
A potem, w gabinecie, gdy już załamałam się i płakałam na wizycie, wyszeptał:
— Nie mogę mieć dzieci. Wiedziałem od początku.
Świat się zachwiał. Nie wierzyłam. Krzyczałam. Patrzyłam w jego oczy i nie rozumiałam — jak mógł. Jak mógł patrzeć, jak co miesiąc czekam, wierzę, leczę się, płaczę, żyję tą nadzieją… i milczeć. Nie przez miesiąc. Lata.
To była zdrada. Gorsza niż niewierność. Nie tylko mnie oszukał — ukradł mi lata. Te najważniejsze. Najpłodniejsze. Nie wybaczyłam. I nie zamierzam. Następnego dnia spakowałam rzeczy i wyjechałam. Złożyłam pozew o rozwód.
Dzwoni, pisze, przychodzi do mojej siostry. Chce „porozmawiać”. Ale ja nie chcę go choćby widzieć. Gdyby powiedział mi prawdę na początku — moglibyśmy szukać rozwiązań. Razem. Od razu. A on wybrał kłamstwo. Zimne, przewlekłe kłamstwo, rozciągnięte na dekadę. Wyszłam z tej historii inną kobietą. I wiem jedno: lepsza gorzka prawda od razu niż słodkie kłamstwo, które toczy cię od środka.