Kontynuacja wątku o pracy z emocjami
Rok temu opisałem proces pracy z cieniem (https://podtworca.blogspot.com/2024/03/odrodzenie.html), który spowodował "eksplozję serca" - stan przyjemnego uniesienia, poczucia lekkości i szczęścia po radykalnym wybaczeniu sobie wszystkich wyciągniętych z głębi psychiki przyczyn wstydu i poczucia winy. Opierałem się wtedy na technikach wypracowanych przez zachodnich terapeutów.
Mijały miesiące. Nie przywiązywałem jakiegoś większego znaczenia do tamtego zdarzenia. Ot, coś się w ciele odblokowało i zalała mnie fala hormonów, która trwała kilka godzin, dopóki nie zasnąłem. A jednak wydarzyło się coś, co uświadomiłem sobie znacznie później (a może dochodziło to do mnie i choćby opisywałem na tym blogu, ale potem zapominałem i odkrywałem na nowo, co zdarza mi się coraz częściej :) Otóż nieprzyjemne uczucia z okolic klatki piersiowej całkowicie zniknęły. Stało się choćby coś odwrotnego - odczuwam stamtąd płynące niemal nieustannie poczucie spokoju i siły. To nie stało się prawdopodobnie od razu - po prostu pewnego dnia zdałem sobie sprawę, iż nie pamiętam, żeby jakaś zła emocja tliła się w klatce piersiowej.
Źródło niepokoju/napięcia nie zniknęło jednak zupełnie: przesunęło się do okolic gardła. Czasem też łapię się na mocno napiętych mięśniach z przodu głowy, jakbym wytężał umysł, ale tym na razie nie będę się zajmował. Pierwszy raz tak wyraźnie poczułem gardło na pogrzebie babci. Staliśmy już na cmentarzu, liczna rodzina, sąsiedzi, znajomi ze wsi. Niektórzy popłakiwali, ale ja zachowywałem spokój. Babcia dożyła sędziwego wieku, miała piękne, dobre życie. Przesuwałem wzrok po zgromadzonych. I wtedy natknąłem się na jedno z jej ostatnich zdjęć, wydrukowane i ustawione nad grobem. Uśmiechnięta, jakby patrzyła na nas wszystkich. Momentalnie wzięło mnie na płacz. Ale nie uroniłem łzy, bo tę wezbraną falę uczucia zablokowała tama w gardle. Nie byłem fizycznie zdolny "okazać słabości". Smutek naciskał jeszcze jakiś czas, po czym z powrotem rozlał się po ciele.
Mityczne czakry
Zdarzyło się to prawie dwa lata temu, jednak dopiero w tym roku zaczęło do mnie wracać, kiedy kierowałem uwagę do ciała czując jakiś stres bądź niepokój. Przyszło mi wtedy też do głowy, iż przecież stres objawia się również w okolicy brzucha, tymczasem ten podobnie jak klatka żyje sobie w stanie przyjemnej homeostazy. Kiedy to się stało? Nie potrafię sobie przypomnieć. Ale zaczęło coś mi świtać, iż miejsca te: brzuch, serce, gardło, czoło, widziałem na rysunkach indyjskich czakr.
Zawsze traktowałem te tematy jak rodzaj lokalnej medycyny naturalnej połączonej z wierzeniami. Zbyt egzotyczne i czasochłonne. A jednak wędrując innymi drogami doświadczyłem tych mitycznych czakr i tego, co się za nimi kryje. Skoro emocje przesunęły się do gardła, czas je odblokować i przepuścić do głowy, aby zobaczyć co tam siedzi. Popytałem asystenta AI o czakrę gardła, poszukałem trochę w sieci, generalnie wychodzi, iż trzeba być prawdziwym. Dla mnie oznaczało to jedno: nauczyć się okazywać słabość, zamiast ją tłumić.
Proces odblokowywania czakry, obszaru w ciele, który blokuje emocje, jest prosty, choć nie łatwy. Jesteśmy mistrzami oszukiwania się, dlatego to, co inni widzą w nas w sposób oczywisty, do nas może nigdy nie dotrzeć. Ja kieruję uwagę na napięcie i słucham. Umysł natychmiast podrzuca interpretację, ale to jest tylko stara łatka, mechanizm obronny. Pytam i nasłuchuję dalej. Aż pojawia się jakiś obraz, bądź natychmiastowa odpowiedź, bądź filmik w wyobraźni, który przeżywam jak prawdziwy i dostaję odpowiedź. Odpowiedź jest zaskakująca, kompletnie niespodziewana, stąd wiem, iż nie pochodzi od interpretatora. Napięcie przechodzi, a ja przybijam piątkę mojemu drugiemu ja, iż kolejna oczywistość dotarła do umysłu.
Czasem nie trzeba szukać odpowiedzi, tylko zwyczajnie wypuścić emocję. Do tego służą spacery, przyroda, muzyka. Moje wspomnienie babci związało się z Obojem Gabriela z filmu Misja. W końcu mogły popłynąć łzy. Dużo chodzę po odludnych nieużytkach, parkach i zdziczałych gęstwinach, gdzie mogę śpiewać, śmiać się jak głupi do sera, a kiedy na ścieżkach jest opcja spotkania innych spacerowiczów, to chociaż pomrukuję różne melodie, żeby nie wzbudzać podejrzeń o brak piątej klepki. Szloch, śmiech, śpiew to sposoby na odblokowanie gardła.
Start maratonu
Spędzamy majówkę na Suwalszczyźnie, więc jak co roku wykorzystuję okazję, żeby pobiec maraton. Zwiedziłem już prawie wszystkie tereny na zachód od Krasnopola, tym razem padło na północny wschód: las za Pawłówką, Rezerwat Ostoja Bobrów Marycha, Murowany Most, Las Borewicza, Żwikiele, Wiłkopedzie, Klejwy, Łumbie, Sejny, Skustele - mnóstwo epickich lokacji. I okazji do samotnej kontemplacji.
Na starcie pogoda idealna: kilkanaście stopni ciepła, niebo zachmurzone, wiatr. Zabrałem pół litra wody, chałwę, wafelka i 10 zł, żeby uzupełnić napój w Sejnach. Do przepaski schowałem MP3 i słuchawki na drugą część trasy.
Pierwsze trzy kilometry to droga do lasu. Wokół pastwiska, pola, pagórki i rozrzucone tu i tam gospodarstwa.

Las
Wejście do lasu jest jak wejście do innego świata. Wyraźnie zarysowana granica między linią drzew i traw. Ten sam las co rok wcześniej (https://podtworca.blogspot.com/2024/12/wiosenny-maraton-marycha-wigry.html), ale inne widoki. Tam gdzie wtedy drzewa wyrastały z bagien, suche, poczerniałe doły. Wyschnięte mokradła, puste koryta strumieni.

Tym razem nie zapuszczam się w chaszcze, niedawno znowu użarł mnie kleszcz, nie chcę ryzykować kolejnej boreliozy. Do ostoi bobrów mam ok. 10 km. Rok temu więcej myślałem. Teraz czas płynie przyjemniej. Kwiaty, świerki, słońce przedzierające się przez chmury.

To dobre miejsce, żeby popłakać myślę. Skupiam się na gardle, które na skutek biegu się spięło i próbuję wydobyć z pamięci coś smutnego. Wtedy dopada mnie śmiechawka. Biegnę i zginam się ze śmiechu przez jakiś kilometr, nie mogę się powstrzymać. Koniec terapii.
Docieram do rzeczki Marychy. Tutaj rok wcześniej odbijałem na zachód. Tym razem przekraczam ją w kierunku Murowanego Mostu.


Wreszcie jest trochę wody.
Wychowałem się w Bydgoszczy blisko Puszczy Bydgoskiej. Tam przez lata rodzice zabierali nas na grzyby. Kiedy przeprowadziłem się do Gdańska, zachwyciły mnie kaszubskie lasy liściaste. Miałem dość sosnowych monokultur. Później jednak doceniłem zieleń poszycia pod iglakami. Mchy, kwiaty, owoce leśne, grzyby.

Powoli las rozrzedza się. Wyłaniają się eleganckie domki z szerokimi werandami. Któż nie chciałby widoku na taką rzeczkę?

Docieram do historycznej inwestycji w regionie, która nadała wsi nazwę:

Robię kilkaset metrów po asfalcie i znowu hop między drzewa: do Lasu (porucznika) Borewicza.
Wiłkopedzie-jezioro
W połowie 15-stego kilometra biegu opuszczam las na dobre. Szutrowa droga niedługo przechodzi w asfalt.

Mijam nowe domy i nasycone sprzętem gospodarstwa. Świadectwo rozwoju Polski w ostatnich dekadach. Niektórzy zostawili obok stare drewniane domy i tynkowane gliną obory.

Po 17 kilometrach docieram do granicy wsi o najbardziej klimatycznej nazwie na świecie:

Na otwartej przestrzeni robi się gorąco. Moje Ekideny najwidoczniej ugniotły się po latach robienia maratonów na Suwalszczyźnie, bo porobiły mi się pęcherze na stopach. Skręcam nad jezioro Szejpiszki, żeby się schłodzić.
Niestety dojścia do jeziora zagrodzone płotami. Wchodzę w las i nadbrzeżne zarośla. Za dużo trzcin, żeby wejść do wody.

W końcu znajduję jedyną zatoczkę, ale obok wisi znak zakazu i ostrzeżenie o monitoringu. Niech mu będzie, poszukam dalej.

Dalej jest już tylko gorzej: chaszcze, kolce, wyschnięte bagienka, którymi daje się jakoś przejść. Po pół godzinie przedzierania wychodzę na polankę, odczepiam dwa kleszcze i zmykam na asfalt.
Na Sejny
Po 20-stym kilometrze zakładam słuchawki i włączam MP3. Rammstein dokańcza Amerika. Jakbym wbiegł tutaj wprost z Etny, kiedy to pod koniec tamtego maratonu padła bateria. Zmienia się krajobraz, lecą kolejne kawałki ze starej listy: Reise reise, Du riechst so gut, Wo bist du, Rammstein, Stripped, Ohne dich, Rosenrot... Wtapiam się w muzykę.

25-ty kilometr - zbliżam się do kapliczki zaznaczonej na Google Maps. Na zdjęcie załapuje się butelka i woreczek z prowiantem.

Przed Sejnami kończy się lista z muzyką i załącza ostatni zgrany na urządzenie audiobook. Od kilku lat słucham je już z telefonu, więc ze zdziwieniem odkrywam, iż to biografia Jobsa autorstwa Isaacsona. Nie mam zamiaru słuchać audiobooka po raz trzeci, ale zostawiam na pół godziny, żeby posłuchać czytającego Jarka Łukomskiego. Mistrz.
Powoli dobiegam do centrum miasteczka. Zapycham się chałwą (za słodka i za dużo, następnym razem zabiorę marcepan) i kupuję drugą wodę.

Powrót
Zostało 8 km do domu. Jestem już zmęczony, na słońcu zawsze gorzej funkcjonuję. Bolą pęcherze i obtarcia. Zmieniam MP3 na telefon i włączam podcast. Posłucham wywiad na ostatnią godzinę biegu. Pić wodę, żeby się nie odwodnić, bo wtedy w nocy boli głowa.
To już znajome tereny, jeżdżę tu często rowerem, żeby ominąć główną trasę. Co prawda wzdłuż głównej trasy biegnie odseparowana ścieżka rowerowa, ale jeździ też dużo aut i hałas utrudnia słuchanie. Wolę nadrobić kilka km po okolicznych wioskach.
Za Marynowem budują drogę, muszę przejść przez pola i pastwiska. Dobrze, iż nie wypuścili jeszcze byczków.
Ostatnie 3 km po głównej trasie. Kończy się wywiad, kończy się bieg...