Koszt leczenia czworonoga? Często ogromny. "Wakacje poczekają, ważne, żeby było na ratowanie psa"

1 dzień temu
– Na szczęście nigdy nie musiałam zakładać zbiórki na Rexa. Ale wiem, iż gdybym była w podbramkowej sytuacji, zrobiłabym to bez wahania. Nieraz zdarzyło mi się płacić za jego leczenie kartą kredytową – opowiada Anna, właścicielka 7-letniego kundelka. Ile naprawdę kosztuje leczenie psa? Sprawdziliśmy.


Trutka


Anna zobaczyła najpierw go na zdjęciu. Biało-brązowy kundel. Ciemne oczy z taką czarną obwódką, jakby sobie kreskę namalował.

Mądre spojrzenie.

Maleńki był. Bezbronny.

Dziś sięga jej do kolana. Tymi samymi wielkimi oczami wyprasza przysmaki.

– Pani, która go oddawała, napisała w ogłoszeniu, iż jest bardzo delikatny i potrzebuje dużo miłości. A ja zawsze marzyłam o psie – wspomina. – Poprosiła tylko o zwrot kosztów szczepień. Zapłaciłam wtedy pierwsze 40 zł za Rexa.

To było siedem lat temu. Od tamtej pory trudno jej zliczyć wszystkie koszty.

Od początku nie było z nim łatwo. Rex cierpiał na silny lęk separacyjny, demolował dom – gryzł książki, wykopywał kwiaty z doniczek. Po powrocie z pracy Anna zastawała pobojowisko.

Czy była zła? Ani trochę. Wiedziała, iż trzeba mu pomóc.

Jej partner podzielał jej zdanie.

– Niektórzy w takich sytuacjach po prostu oddają psy do schroniska. My poszliśmy do behawiorysty, zapisaliśmy się na kursy. Zapłaciliśmy 600 zł. Robiliśmy wszystko, co się dało, żeby poczuł się lepiej – podkreśla.

Podejrzewała też, iż Rex ma problemy zdrowotne.

– Ciągle biegałam z nim do weterynarza. Wydawało mi się, iż coś jest nie tak. Był czerwony, miał dziwny zapach, myślałam, iż może ma uczulenie, jakieś problemy z sierścią. Okazało się, iż to ja byłam przewrażliwiona – przyznaje.

Ale prawdziwe problemy pojawiły się szybko. Rex od początku miał wrażliwy żołądek, potem doszły biegunki i wymioty.

– To czasy jeszcze sprzed pandemii. Wtedy jedna wizyta kosztowała 150 zł. Niestety często kończyło się ona zastrzykami. I to nie był jeden zastrzyk i po sprawie — to się zwykle ciągnęło przez kilka dni. Jednego dnia płaciłam 150 albo 200 zł za zastrzyk, na drugi dzień znów to samo. I tak przez kilka dni. Zanim się człowiek obejrzał, robiło się z tego tysiąc złotych. Czasem płaciłam kartą kredytową za leczenie Rexa – przyznaje.

Najgorszy moment? Gdy zatruł się czymś na spacerze. Krwawił z odbytu, zwracał, był bardzo słaby, nie miał siły chodzić. To była noc, przychodnie nieczynne. Anna z partnerem w małym miasteczku, u mamy.

– Zadzwoniłam do lokalnego gabinetu, ale powiedzieli, iż "do rana wytrzyma", bo to już nie szczeniak. Nie chcieliśmy czekać.

I opowiada dalej:


– Pojechaliśmy do Wrocławia. Zbadali go, dostał kroplówki, zrobili mu USG. Wyszedł o własnych siłach. Zostawiliśmy wtedy około tysiąca złotych. Po powrocie do domu czekały nas kolejne wizyty kontrolne, a każda z nich wiązała się z dodatkowymi kosztami. Dwa razy wykonano kontrolne USG. Tu 600 zł, tam 600 zł. Pamiętajmy, iż to ceny jeszcze sprzed pandemii. Dziś zapłacilibyśmy znacznie więcej.

Anna zauważa, iż z roku na rok ceny usług weterynaryjnych i leków rosną.

– Krople na kleszcze kiedyś kosztowały 80 –90 zł. Teraz zapłaciłam za nie 168 zł – porównuje.

Ktoś kiedyś porozrzucał trutki. Anna popędziła z Rexem natychmiast do przychodni weterynaryjnej.

Anna przyznaje, iż nie zdawała sobie sprawy, jak dużym wydatkiem jest posiadanie zwierzaka w domu. Zwykła karma to 200 zł co dwa miesiące.

Ale nie żałuje.

Rex to członek rodziny. Śpi z nią w łóżku, jedzie na wakacje. Ma swoje miejsce, miski, zabawki w pufie.

I wszystko mu wolno.

Dodaje, iż posiadanie psa dziś, a 20 lat temu, to zupełnie inne doświadczenie.

– Kiedyś pies jadł resztki ze stołu, jakieś kości. Ludzie tak mocno się nie skupiali na jego zdrowiu. Szczepienia ograniczały się do tych podstawowych, jak na wściekliznę. Dziś pies jest szczepiony na więcej chorób, a do tego dochodzą koszty chipowania, kastracji....Bo przecież nie we wszystkich miastach są darmowe akcje.

W Warszawie była. Ale dla Rexa zabrakło miejsca. Anna zapłaciła 7 lat temu 50 zł za chipa.

Udało jej się za to skorzystać z miejskiego programu kastracji, choć nie wspomina tego najlepiej.

– Zabieg przeprowadził weterynarz, do którego nigdy więcej bym nie poszła. Pies bardzo cierpiał, bolało go, a po zabiegu miałam wątpliwości, czy podjęłam adekwatną decyzję. Wtedy nie było mnie stać na droższą opcję, ale teraz z pewnością zapłaciłabym więcej, byle tylko pies nie cierpiał – przyznaje.

Dwa lata temu Rex miał też usuwane guzki – tłuszczaki. Operacja pod narkozą, wszystko przebiegło dobrze, ale – jak mówi Anna – "na pewno czeka nas jeszcze raz to samo".

Jest już jest na to przygotowana.

– Dziś moim priorytetem nie są wakacje. Najważniejsze jest, żeby mieć odłożone pieniądze na ratowanie psa – podkreśla.

Adopcja


Louis długo nie miał szczęścia. Najpierw właściciel trzymał go w komórce i zostawiał samego na długi czas, potem studenci, którzy gwałtownie przyjęli go pod swój dach, równie gwałtownie się go pozbyli.

Paulina wiedziała, iż jak go nie zaadoptuje, to trafi do schroniska. To był już stary pies, ośmioletni. Zwykły, szary, przypominający sznaucera. Nie ustawiała się po niego kolejka chętnych.

Poważną wadę serca wykryto u niego przypadkiem, podczas rutynowej kontroli u weterynarza. Paulina przyprowadziła psa do gabinetu, bo miał zmiany skórne.

Uważa, iż podczas adopcji specjalnie zatajono tę informację.

Nie dość, iż stary, to jeszcze chory.

Nie miałby żadnych szans.

Jednak to nie był koniec problemów. Okazało się, iż pies nie był wykastrowany. Miał guza w jądrze.

– Koszty jego leczenia były naprawdę spore. Same leki na serce kosztowały mnie około 350 zł miesięcznie. A z czasem pojawiły się też inne problemy – nawracające infekcje układu moczowego, które wymagały aż trzech różnych leków. Nerki też zaczęły powoli siadać. Do tego brał sterydy, żeby łatwiej mu się oddychało. Miał też problemy z łapką, które nawracały, no i z trawieniem – musiał przejść na specjalną karmę dla alergików.

I dalej ciągnie:


– Był cały czas pod opieką weterynarzy. Jedna wizyta to średnio 120 zł, a do tego dochodziły leki dożylne, zwykle kolejne 100 zł. Regularnie robiliśmy też badania – USG, RTG czy badania krwi – więc to też były dodatkowe koszty. W sumie leczenie Luisa pochłaniało mniej więcej tysiąc złotych miesięcznie. To była duża kwota, ale na szczęście dzieliłam się kosztami z siostrą, bo obie sprawowałyśmy nad nim opiekę.

Leków było tak dużo, iż Paulina ukrywała je w mięsnym pasztecie, który robiła specjalnie dla niego. Inaczej się nie dało.

Potem u Louisa pojawił się guz w płucach.

Lity, duży.

Weterynarz najpierw myślał, iż to przerzuty nowotworu, ale później inny lekarz stwierdził, iż to raczej osobny nowotwór. Ostatecznie okazało się, iż oba płuca były zajęte.

Paulina zagląda do notatek: Konsultacja z dwoma lekarzami: 280 zł.

W ostatnim etapie życia Luis musiał już nosić pieluchy, bo nie trzymał moczu.

Jego właścicielka przyznaje, iż to wszystko było bardzo trudne. To już nie leczenie, tylko podtrzymywanie życia.

Powolne odchodzenie.

Ale – jak dodaje – jego koniec również wiązał się z kosztami.

Paulina wybrała najtańszy zabieg eutanazji: 950 zł.

– Na miejscu byłam naprawdę dobrze zaopiekowana. Personel był bardzo wspierający, szczególnie pani doktor, która znała Luisa najlepiej i to właśnie ona przeprowadzała ten ostatni zabieg. Wszystko mi dokładnie wyjaśniła, jeszcze na koniec go zbadała. Czułam, iż jest w dobrych rękach – wspomina.

I dalej:


– Powiedziała mi, iż muszę być obecna przy podaniu pierwszego leku – tego, który go usypia. To jest obowiązkowe. Ale przy drugim etapie, czyli przy podaniu leku, który zatrzymuje serce – mogę już nie być. Uprzedziła mnie, iż to może być ciężki widok – pies może się posikać, mogą wystąpić skurcze, drgawki, różne reakcje ciała. I iż jeżeli nie będę w stanie tego znieść, to mogę po prostu wyjść, a potem wrócić.

Strata psa była bolesna, a żałoba wcale nie łatwiejsza.

28 lat


Lekarza weterynarii, Remigiusza Cichonia, specjalistę w zakresie chorób psów i kotów, psychologa zwierząt, behawiorystę i etologa, cieszy to, iż zmienia się sposób, w jaki ludzie postrzegają zwierzęta.

– Widać ogromny postęp. Jest więcej empatii, troski, uwagi. Zwierzęta mają lepsze warunki – zarówno żywieniowe, jak i bytowe. Coraz częściej stają się pełnoprawnymi członkami rodziny. I to jest naprawdę cudowne – mówi w rozmowie z naTemat.pl.

A jak z profilaktyką? Czy Polacy regularnie badają swoje zwierzęta, czy raczej zgłaszają się do lecznicy dopiero gdy zaczynają one chorować?

Jak mówi Cichoń, na przełomie XX i XXI wieku środowisko lekarzy próbowało zaszczepić w społeczeństwie świadomość, iż warto badać zwierzęta regularnie. Ale w tej kwestii pozostało wiele do zrobienia.

– Ludzie mówią: "Badaliśmy psa niedawno, w 2021". Tylko iż dla psa rok życia to jak siedem lat u człowieka. Dlatego choćby jeżeli badania były przeprowadzone w 2021 roku, to w rzeczywistości minęły już 4 lata, co dla psa oznacza, iż w jego „ludzkich latach” minęło 28 lat. To tak, jakbyśmy my badali się z taką częstotliwością. I dopiero to porównanie działa. Wtedy coś zapala się w głowie.

Lekarz weterynarii zauważa, iż o profilaktykę pupila najczęściej dbają młodzi ludzie w wieku od 20 do 35 lat. Potem bywa różnie. Jedni wracają na kontrolę zwierzaka po przebytej chorobie, inni z niej rezygnują. Czasem właściciele zwierząt nie zjawiają się choćby na umówionej wizycie.

Być obok


Kiedy pada diagnoza i okazuje się, iż konieczne jest leczenie, niemal natychmiast pojawia się pytanie: "A ile to będzie kosztować?".

– I właśnie wtedy zaczynają się schody. Weterynaria, jak każda inna dziedzina, drożeje: rosną ceny leków, prądu, podatków, składek. Utrzymanie gabinetu to dziś spore wyzwanie. choćby w mniejszych miastach, gdzie ceny są niższe niż w Warszawie czy Krakowie, wielu właścicieli rezygnuje z badań – zauważa.

Jak mówi dalej, lekarze weterynarii robią, co mogą, aby zwierzę uratować. Korzystają z dostępnej wiedzy, z każdej możliwej metody. Ale potrzebują współpracy z właścicielem.

– jeżeli ktoś rozumie, po co coś robimy, jaka jest droga leczenia, jakie są rokowania – kooperacja staje się o wiele łatwiejsza. Ja to nazywam "otwartą psychiką". Zaufanie jest podstawą. jeżeli właściciel ufa lekarzowi, to pozwala mu działać, choćby jeżeli coś go niepokoi – tłumaczy.

Gorzej, gdy ktoś przychodzi już z gotową "diagnozą", postawioną na podstawie wpisów w Internecie.

To, co może być jeszcze większym wyzwaniem, to zachowanie właścicieli zwierząt w trudnych momentach. Remigiusz Cichoń w swojej praktyce często spotyka właścicieli, którzy są bardzo przejęci stanem zdrowia swojego psa, ale jednocześnie nie potrafią poradzić sobie z emocjami.

– Mówią, iż pies to członek rodziny. Ale kiedy rozpoczynamy badania, coś nagle się zmienia – relacjonuje – Właściciel mówi: "Nie mogę na to patrzeć". I wychodzi. Bo to dla niego zbyt trudne. I to naprawdę nie ma znaczenia, czy to kobieta, czy mężczyzna. Reakcja bywa identyczna. Tylko iż właśnie wtedy pies potrzebuje go najbardziej.

Co ciekawe, starsi właściciele zwykle zostają. Bez słowa. Bez dramatyzmu. – Może to kwestia dojrzałości emocjonalnej, a może większej odporności na stres – przypuszcza lekarz.

I dodaje, iż psy budują z człowiekiem głęboką więź. To nie jest zwykła relacja – one oddają się człowiekowi bez reszty. W zamian oczekują tylko jednego: obecności. Tego, iż człowiek będzie przy nich, szczególnie wtedy, kiedy dzieje się coś złego.

Zdarza się, iż rozmowa pomaga i właściciel decyduje się zostać podczas badania czy zabiegu. Ale to wymaga czasu, spokoju, uważności.

– Obecność człowieka naprawdę ma znaczenie – zwierzę jest wtedy spokojniejsze, badania przebiegają łagodniej, łatwiej podać leki. Dotyczy to także kotów, które, choć pozornie bardziej niezależne, w sytuacji silnego stresu – jak wizyta u weterynarza – również szukają znajomych bodźców: zapachu, głosu, obecności. Profesor Lechowski (Roman Lechowski, prof. dr hab. nauk weterynaryjnych- przyp. red.) mówił, iż u kota w stresie poziom cukru potrafi skoczyć do 300. To ogromne obciążenie dla organizmu – podkreśla lek. wet. Remigiusz Cichoń. – "Kociarze" rzadziej odchodzą od zwierzaka, kiedy trzeba podjąć poważne leczenie.

W dalszej części rozmowy podpowiada, iż choć większość z nas traktuje zwierzęta jak członków rodziny, to nie oznacza, iż powinniśmy je uczłowieczać. Zwraca uwagę, iż każde zwierzę ma swoje naturalne potrzeby i instynkty, które różnią się od ludzkich. Traktowanie zwierząt jak ludzi, choć podyktowane chęcią okazania im miłości i troski, może prowadzić do pewnych błędów w opiece nad nimi.

– Zwierzęta nie myślą jak my, nie reagują jak my. Ich świat wygląda inaczej. I warto zadać sobie pytanie: gdybyśmy to my byli psem albo kotem – czy to, co robimy, byłoby dla nas dobre, zrozumiałe? Żeby naprawdę zadbać o pupila, trzeba nauczyć się myśleć "po psiemu" czy "po kociemu". Dopiero wtedy widzimy, czy nasze działania mają dla niego sens – podsumowuje.

Idź do oryginalnego materiału