Jak teściowa zamienia weekendy w udrękę

1 tydzień temu

„Myśmy się u was nie najmowali!” – jak teściowa zamienia weekendy w katorgę

Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, iż moje rzadkie, dłużące się w nieskończoność weekendy zmienią się w ciężką harówkę, po której bolą wszystkie mięśnie, a łzy same napływają do oczu – pewnie bym nie uwierzył. Ale teraz to rzeczywistość. Wszystko przez moją teściową, szanowaną Halinę Januszewską, która uznała, iż skoro z Arturem mieszkamy w bloku i nie mamy własnego kawałka ziemi, to znaczy, iż nie mamy żadnych obowiązków i czasu mamy w bród. A zatem – można nas wykorzystać do ostatniego tchu.

Pobraliśmy się z Arturem kilka ponad rok temu. Ślub miał skromny – pieniędzy zawsze brak, a w naszym mieście każdy grosz jest na wagę złota. Moi rodzice pomogli nam z mieszkaniem – kupiliśmy kawalerkę na rynku wtórnym. Oczywiście, stan nie był rewelacyjny, więc od razu zaplanowaliśmy remont. Nie od razu, ale od wiosny zaczęliśmy powoli: tu kran wymieniliśmy, tam tapety przekleiliśmy, w kuchni położyliśmy nową wykładzinę. Pieniędzy brakowało, czasu – tym bardziej.

Tymczasem rodzice Artura mają dom na wsi, gospodarstwo, ogromny ogród, kury, kaczki, kozę i choćby dwie krowy. Mieszkają na przedmieściach, gdzie od czasów PRL trzymają się ziemi za wszelką cenę. To ich wybór, sami to wszystko zaczynali. Szanowaliśmy ich trud, ale zawsze uważaliśmy, iż każdy ma własne życie.

Teściowa jednak zdecydowała inaczej. Gdy tylko zrozumiała, iż żyjemy „w ciepełku, bez griędzy i zmartwień”, natychmiast zaczęła nas regularnie wzywać. Najpierw „tylko w odwiedziny”. Potem – co sobota i niedziela, jak w harmonogramie: „Przyjeżdżajcie pomóc”. Nie „odpocząć od miasta”, nie „spędzić czas razem” – tylko właśnie pomagać. Od progu – do ręki szuważ, motykę albo wiadro. Uśmiech na twarz – i marsz w pole.

Z początku myślałem – no dobrze, pojedziemy kilka razy, pokażemy, iż nie jesteśmy obcy. Pomożemy, jak się da. Artur też próbował przekonywać matkę: iż mamy remont, iż brak czasu, iż ciężka praca. Ale upór Haliny Januszewskiej nie zna granic. „Wy w mieście siedzicie jak pączki w maśle! A tu wszystko na mnie!”. Argumenty o zmęczeniu jej nie obchodziły. „Co wy tam w tej swojej klitce robicie? – irytowała się. – My was wychowaliśmy, teraz wy nam pomożecie!”.

Szczerze mówiąc, chciałem być dobrym zięciem. Nie wywoływać konfliktów. Ale wszystko się skończyło, gdy podczas jednego z przyjazdów, ledwie weszliśmy do domu, teściowa wcisnęła mi w rękę wiadro z wodą i szmatę: „Jak ja ugotuję zupę, to ty umyj podłogę – od domu do obory i z powrotem. A Arturowi powiedz, żeby strugał deski – kurnik trzeba naprawić”. Spróbowałem grzecznie odmówić – powiedziałem, iż jestem zmęczony po tygodniu pracy. Ale ona choćby nie chciała słuchać. Jakbym był najemnym robotnikiem, który śmie odmówić.

Gdy w niedzielę wieczorem wróciliśmy, bolało mnie całe ciało. W poniedziałek zaspałem do pracy. Szef był w szoku – nigdy nie brałem zwolnień, a tu nagle padłem. Musiałem skłamać, iż źle się czuję. A to wszystko po „odpoczynku” u teściowej. Nie czułem ani radości, ani wdzięczności. Tylko złość i gorycz.

Najgorsze jest to, iż z Arturem wielokrotnie tłumaczyliśmy – mamy swoje sprawy, jesteśmy zmęczeni, mamy remont! Ale Halina Janiszewska i tak dzwoniła codziennie: „No to kiedy przyjedziecie? Ogród sam się nie przekopie!”. Próbowaliśmy wyjaśniać, iż teraz nie możemy. A ona tylko: „Co to za remont, iż już trzeci miesiąc się z nim męczycie? Nowy dom stawiacie?”.

Jej bezczelność coraz bardziej mnie zdumiewała. Zwłaszcza gdy pewnego razu powiedziała wprost: „Liczyłam na ciebie. Jesteś mężczyzną. Powinieneś umieć doić krowy i sadzić ziemniaki – przyda się”. Wtedy się powstrzymałem, ale w środku kipiałem. Nigdy nie chciałem żyć na wsi. Nie jestem obowiązany znać się na udoju czy sprzątaniu obory.

Artur starał się mnie wspierać. Sam miał dość wymagań matki. Kiedyś jechał do rodziców z radością, teraz – tylko pod presją. Telefonów już choćby nie odbierał – za dużo w nich pretensji. Ja zaś za każdym razem zastanawiałem się, jaką wymyślić wymówkę, żeby znów nie jechać.

Pewnego dnia zebrałem się na odwagę i zadzwoniłem do swojego ojca. Opowiedziałem mu wszystko jak jest. I wiecie co? Mnie zrozumiał. Powiedział, iż pomoc to rzecz dobrowolna. Że nie można młodego małżeństwa traktować jak darmowej siły roboczej. I iż jeżeli teraz na to pozwolimy, będzie tylko gorzej.

Jestem wykończony. To podwójne życie – z jednej strony remont i praca w mieście, z drugiej – wiejska harówka co weekend. Marzę tylko o tym, żeby się wyspać. Żeby spędzić wolny dzień z książką albo filmem, a nie w błocie z łopatą.

Nie wiem, jak to dalej będzie. Artur już poważnie mówi, iż czas postawić ultimatum. Albo matka przestanie nas terroryzować, albo ograniczymy kontakt. Może to brzmi brutalnie, ale mamy swoje życie, marzenia i cele. A nie najęliśmy się na wiecznych pomocników.

I niech ktoś mówi, iż „tak trzeba”, „rodzicom trzeba pomagać” – nie sprzeczam się. Ale pomoc to wtedy, gdy się prosi, a nie żąda. Gdy się dziękuje, a nie manipuluje. Gdy szanuje się czas drugiego człowieka, a nie stawia przed faktem dokonanym.

Mam nadzieję, iż zima ostudzi zapał teściowej. A ja – w końcu – odetchnę pełną piersią. I przypomnę sobie, iż weekend to czas na odpoczynek, nie przymusową pracę.

**Życiowa lekcja:** Granice trzeba stawiać wcześniej, zanim ktoś uzna, iż ma do ciebie nieograniczone prawa.

Idź do oryginalnego materiału