Gdzie nikt się nie gubi

1 dzień temu

Minęło już dziewięć miesięcy, odkąd nie miałam żadnych wieści od Artura. Najpierw liczyłam dni, zaznaczając je w starym kalendarzu w kuchni. Potem przeszłam na tygodnie. W końcu przestałam całkowicie, bo każdy nowy dzień bez listu bolał jak lodowaty wiatr w grudniu. Wciąż sprawdzałam skrzynkę pocztową – o świcie, gdy pierwsze promienie słońca muskają okna, i wieczorem, gdy cień zasnuwał nasze małe mieszkanie na obrzeżach Wrocławia. Listonoszka, pani Zosia, już choćby na mnie nie patrzyła, mijając drzwi – jakby jej milczenie mogło złagodzić tę pustkę. Ale skrzynka pozostawała niema. Raz za razem.

Artur wyjechał do Kanady cztery lata temu. Na kontrakt. Obiecał, iż nie na długo. Że zarobi, się urządzi, pomoże. Wróciłby. Wyjeżdżał z lekką walizką, uśmiechem i oczami pełnymi marzeń. Pierwsze miesiące pisał często – krótkie wiadomości, telefony wieczorami. Potem coraz rzadziej. Aż w końcu – cisza. Jakby ktoś za oceanem wymazywał jego przeszłość, skreślając z pamięci dom, ulicę, matkę.

Trzymałam się wymówek jak tonąca brzytwy. Jest zajęty. Uczy się języka. Buduje nowe życie. Powtarzałam to, stojąc przy kuchence, by nie krzyczeć z bólu, by zagłuszyć strach, iż syn zniknął na zawsze. W pamięci wyłaniały się jego dziecięce kroki w korytarzu, jego śmiech, gdy wpadał cały ubłocony z podwórka i wołał: „Mamo, patrz, co znalazłem!”. Teraz otaczała mnie tylko cisza – ciężka jak śnieg zasypujący nasze miasto.

Wymówki się skończyły. Pozostała tylko przepaść. Zimna, nieprzenikniona, rosła między nami z każdym dniem, jak lodowy mur odgradzający przeszłość od teraźniejszości.

W naszym mieście takich matek było wiele. Kobiety, których dzieci wyjechały, zostawiając za sobą puste skrzynki i niedopowiedziane słowa. Rozpoznawały się po spojrzeniu – żywym, ale przesłoniętym smutkiem. Sąsiadka Bożena szeptała: „Dobrze, iż żyje. Bierz, co dają, Elżbieto”. Kiwałam głową, ale w środku rozpływała się we mnie wina. Nie wystarczało mi, iż żyje. Chciałam usłyszeć jego głos, jego „Mamo, jak tam?” – nie dla pieniędzy ani prezentów, ale po to, by serce znów biło równo.

Żyłam skromnie. Ogródek za domem, kot o imieniu Mruczek, stary telewizor, z którego płynęły niekończące się melodramaty. W piątki – sprzątanie, w soboty – rynek, gdzie handlarze witali się ze mną jak ze starą znajomą, a sprzedawczyni warzyw zawsze pytała: „Znowu bez torby, pani Elżbieto?”. Dziergałam. Najpierw rękawiczki dla Artura, wspominając jego szerokie dłonie. Potem – po prostu, składając je w komodzie, jakby ktoś jeszcze mógł przyjść i zabrać ich ciepło. Szyłam poduszki dla schroniska dla kotów. Byle tylko ręce nie drżały z pustki. Byle dzień nie zamieniał się w bezdenną otchłań.

Pewnego mokrego listopadowego dnia ktoś zadzwonił do drzwi. Pomyślałam, iż to sąsiadka – pożyczyć mąki lub zapałek. Albo kurier pomylił adres. Otworzyłam – i zamarłam, jakby świat się zatrzymał. W progu stał chłopiec, może jedenastoletni, w zniszczonej kurtce i z małym plecakiem. Oczy – szare, uważne, z przebłyskiem, jakby już wiedział, iż życie może zaskoczyć na tysiąc sposobów.

— Pani Elżbieta? — spytał cicho, głos mu drżał, może od zimna, a może od emocji.

— Tak… — wyszeptałam, czując, jak serce ściska się od dziwnego przeczucia.

— Jestem Tomek. Mama powiedziała, iż mogę u pani zamieszkać. Powiedziała, iż u babci zawsze jest bezpiecznie.

Świat zachwiał się jak stary most na wietrze. Nie od razu zrozumiałam, co się dzieje. Zauważyłam tylko, iż chłopcu od mrozu zaróżowiły się policzki i iż nerwowo skubie rękaw. A potem – jego oczy. Zupełnie takie same jak Artura w dzieciństwie. Ten sam prosty wzrok, ta sama cicha determinacja.

— Głodny? — spytałam, łapiąc się za słowa, by nie stracić równowagi.

— Można herbatę? Z miodem, jeżeli jest — odpowiedział, lekko się uśmiechając.

Wszedł, postawił plecak przy drzwiach i usiadł przy stole. Spokojnie, jakby był tu tysiąc razy. Zdjął buty, porządnie złożył szalik, wygładził rękawiczki. Zauważyłam, jak wytarty ma sweter, jak mocno związane sznurówki w adidasach.

Telefon zadzwonił. Artur. Pierwszy raz od roku.

— Mamo, przepraszam, iż tak wyszło. U nas tu… wszystko się skomplikowało. Oddzwonię, dobrze?

Rozłączył się, nie dając mi odpowiedzieć. Stałam, patrząc na Tomka, który już głaskał Mruczka, delikatnie, jakby bał się go spłoszyć.

— Mogę go nakarmić? — spytał, patrząc na kota. — Wiem jak. U nas w domu był kot.

— Nazywa się Mruczek — odpowiedziałam, wciąż nie wierząc, iż to nie sen.

— To może mu poczytam? Zawsze czytam przed snem. Mama mówiła, iż wtedy sny są dobre.

Najpierw był jak cień. Jadł uważnie, sam sprzątał, spał, wczepiony w kołdrę, z zapalonym nocnym światłem, jakby ciemność mogła go porwać. Pisał w notesie, rysował ołówkiem, pytał o pozwolenie na wszystko – wzięcie chleba, włączenie światła, wyjście na dwór. Jakby bał się być natrętnym. Ale potem zaczął się uśmiechać. Prosić o dokładkę kaszy. Przynosić z podwórka kamyki, szyszki, opowieści o sąsiedzkich psach. A pewnego dnia przytargał wróbla ze złamanym skrzydełkiem, owiniętego w szalik, i karmił go okruchami.

Bałam się przyzwyczajać. Co noc powtarzałam sobie: „Wkrótce wyjedzie”. Ale co ranka łapałam się na tym, iż czekam na jego kroki, pytania, śmiech. Aż w końcu się poddałam. Stał się moim porankiem, wieczorem, sensem – jak ciepłe światło w oknie.

Tomek mieszkał u mnie cztery miesiące. Artur zadzwonił trzy razy. Krótko, sucho. O pracy, problemach, iż „wszystko skomplikowane”. Ani słowa o synu. Ani słowa o mnie. Tylko: „Mamo, nie pytaj teraz o nic”.

Nie pytałam, choć pytania paliły mnie jak żar, ale milczałam – dla Tomka, dla domu, który na nowo ożył jego śmiechem.

Idź do oryginalnego materiału