— Po co tyle zachodu z tą dziewczynką? To nie twoja córka!
Historia Łucji, którą sama opowiedziała — i pozwoliła przekazać dalej. Wszystko w niej prawdziwe. Wszystko — aż zbyt dobrze znane wielu.
Wyszłam za mąż po raz drugi. Pierwszy mąż, Rafał, zginął tragicznie — wracał do domu motorem i stracił panowanie nad maszyną. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat, a córka Hania — zaledwie dwa. Dopiero zaczęliśmy układać sobie życie, urządzać dom. Wisiał na mnie kredyt hipoteczny, byłam na macierzyńskim, bez pracy i pomocy. Rodzice Rafała odeszli dawno temu, a moi mieszkali w małej wsi pod Białymstokiem — ledwo wiązali koniec z końcem.
Ale, o dziwo, znalazł się ktoś blisko. To był Krzysztof — przyjaciel mojego zmarłego męża. Często nas odwiedzał, przynosił Hani zabawki i owoce, pomagał w domowych sprawach. Z początku trzymałam dystans — dopiero co zostałam wdową. A potem… poczułam, iż ciągnie mnie do niego. Stał się bliski. Nie wiem, kto mnie potępi, ale żywe serce szuka żywego. Rafała nie zapomniałam i nigdy nie zapomnę — żyje w mojej córce. Ale życie toczy się dalej.
Po roku wzięliśmy z Krzysztofem ślub. Jego rodzina nie była zachwycona. Matka, Danuta, od razu dała mi do zrozumienia: „Kobieta z dzieckiem nam niepotrzebna”. Ale Krzysztof postawił na swoim. Powiedział, iż będziemy mieszkać razem — w ich dużym domu na obrzeżach Poznania, z ogrodem i szklarnią. A moje mieszkanie — wynajmiemy, żeby mieć dodatkowy dochód.
Zgodziłam się. Naiwna. Myślałam — rodzina, pomoc, oparcie. A w rzeczywistości… Już od pierwszych tygodni teściowa zaczęła dyrygować. „Umyj, wykosz, wyplew, ugotuj”. Na Hanię w ogóle nie zwracała uwagi — jakby jej nie było. Ani „dzień dobry”, ani „co tam u ciebie”. choćby jej imienia nie wymawiała. W tym domu moja córka czuła się jak cień.
Pracowałam od rana do nocy — w domu i w ogrodzie. Plecy bolały, ręce w odciskach. A teściowa — wiecznie niezadowolona. Aż pewnego dnia usłyszałam rozmowę, której nigdy nie zapomnę:
— Po co tyle zachodu z tą dziewczynką, Krzysztofie? — mówiła jego matka. — To nie twoje dziecko! Tylko pieniądze marnujesz. Lepiej już sobie własnego zróbcie, to będzie porządne dziecko.
— Mamo — odparł zirytowany — dość! To moja rodzina i ja o niej decyduję.
Udawałam, iż nic nie słyszałam. Ale serce ścisnęło mi się z bólu. Te słowa wbiły się we mnie głęboko.
Potem urodził nam się synek — Staś. Kopia Krzysztofa. Oczy, nos, choćby ten sam dołek w policzku. Wtedy teściowa rozkwitła. Całe dnie krzątała się przy wnuku. A Hanię — dalej traktowała jak powietrze. „Nie dotykaj”, „Nie zbliżaj się”, „Od brata odejdź”. Pewnego dnia tak brutalnie odepchnęła Hanię, iż ta upadła. Wtedy straciłam cierpliwość.
— Dość! — krzyknęłam. — To nie worek, nie śmieć, nie pomyłka! To moja córka, i musicie ją szanować!
Wymieniłyśmy wtedy wiele gorzkich słów. Ale po tej rozmowie teściowa trochę się uspokoiła. Hani przynajmniej nie dokuczała. ale miłość nigdy nie nadeszła.
Ostatnio zdarzyło się coś jeszcze. Krzysztof miał wolne, leżał na kanapie. Zadzwonili ze szkoły — Hania na wf-ie uszkodziła nogę, zabrali ją do szpitala. Rzuciłam się do męża:
— Jedźmy! Hania jest ranna!
A on tylko machnął ręką:
— To nie moje dziecko. Po co mam marnować wolne? Niech poleży w szpitalu, niech się uspokoi.
Zrobiło mi się tak strasznie. Tak obrzydliwie. Spakowałam Stasia, wyszłam i pobiegłam do sąsiada, który dorabiał jako taksówkarz. Zawiózł nas do szpitala. Na szczęście tylko zwichnięcie, nie złamanie. Opatrzyli i można wracać.
Ale wracać — do moich rodziców. Zadzwoniłam do lokatorów: proszę zwolnić moje mieszkanie. Za tydzień się wprowadzamy.
Wieczorem Krzysztof zadzwonił:
— Gdzie jesteś z synem? Co się stało?
Odpowiedziałam spokojnie:
— Nie wrócimy już do waszego domu. Mam dwoje dzieci. jeżeli nauczysz się kochać oboje — przyjdź. Ale tylko do MOJEGO domu.
Milczał. I się rozłączył.
Nie wiem, co postanowi. Ale ja wiem jedno: lepiej być samotną, niż żyć u boku kogoś, kto nie widzi w twoim dziecku człowieka. Czasem największym aktem miłości jest odejście — by nie pozwolić, by dzieci rosły w cieniu obojętności.