Po co ty się z tą dziewczyną babiesz? To choćby nie twoje dziecko!
Historia Łucji, którą opowiedziała mi osobiście – i pozwoliła przekazać dalej. Wszystko w niej prawdziwe. Wszystko – aż za dobrze znane wielu z nas.
Wyszłam za mąż po raz drugi. Pierwszy mąż, Rafał, zginął tragicznie – wracał do domu na motorze, stracił panowanie nad pojazdem. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat, a nasza córeczka Klara – zaledwie dwa. Dopiero zaczynaliśmy życie, ogarnialiśmy codzienność. Wisiała na mnie hipoteka, byłam na macierzyńskim, bez pracy i pomocy. Rodzice Rafała odeszli dawno temu, a moi mieszkali w wiosce pod Białymstokiem – ledwo wiązali koniec z końcem.
Ale, o dziwo, znalazł się człowiek. To był Igor – przyjaciel mojego nieżyjącego męża. Często nas odwiedzał, przynosił Klarce zabawki i owoce, pomagał w domowych sprawach. Z początku się dystansowałam – w końcu dopiero co owdowiałam. Ale potem sama się zbliżyłam. Stał się bliski. Nie wiem, kto mnie osądzi, ale żywe serce ciągnie do żywego. Rafała nie zapomniałam i nigdy nie zapomnę – jestem przecież w naszej córce. Ale życie toczy się dalej.
Rok później wzięliśmy z Igorem ślub. Jego rodzina nie była zachwycona. Matka, Zofia Stanisławówna, od razu dała mi do zrozumienia: „Kobieta z dzieckiem nam nie potrzebna”. Ale Igor postawił na swoim. Powiedział: będziemy mieszkać razem – w ich dużym domu na obrzeżach Poznania, z ogrodem, działką i szklarnią. A moje mieszkanie – wynajmiemy, żeby były dodatkowe pieniądze.
Zgodziłam się. Naiwna. Myślałam – rodzina, pomoc, wsparcie. A w praktyce… Od pierwszych tygodni teściowa zaczęła mną pomiatać. „Pozmywaj, pokoś, wypiel, ugotuj”. Na Klarę nie zwracała uwagi w ogóle – jakby jej nie było. Ani „dzień dobry”, ani „co u ciebie”. choćby imienia nie wypowiadała. W tym domu moja córka czuła się jak cień.
Pracowałam od rana do nocy – w domu i w ogrodzie. Plecy bolały, dłonie w odciskach. A teściowa – wiecznie niezadowolona. I pewnego dnia usłyszałam rozmowę, której nigdy nie zapomnę:
— Po co ty się z tą dziewczyną babiesz, Igor? – mówiła jego matka. – To choćby nie twoje dziecko! Tylko pieniądze na nią marnujesz. Urodźcie już swoje, to będzie porządna sprawa.
— Mamo – odparł zirytowany – przestań! To moja rodzina, ja decyduję.
Udawałam, iż nic nie słyszałam. Ale serce mi się ścisnęło. Tamten ból został we mnie na długo.
Potem urodził się nasz synek – Jasio. Kopia Igora. Oczy, nos, choćby dołek w policzku. Wtedy teściowa rozkwitła. Od rana do wieczora kręciła się wokół wnuka. A Klarę – jak odtrącała, tak odtrącała dalej. „Nie dotykaj”, „Nie podchodź”, „Odejdź od brata”. Pewnego dnia tak szorstko odepchnęła Klarę, iż ta upadła. Wtedy straciłam cierpliwość.
— Dość! – krzyknęłam. – To nie śmieć, nie worek, nie pomyłka! To moja córka, i musicie ją szanować!
Nawymyślałyśmy sobie wtedy od wszystkiego. Ale po tej awanturze teściowa się uciszyła. Klarę przynajmniej przestała obrażać. Ale miłości w niej nie było.
Ostatnio zdarzyło się coś jeszcze. Igor miał wolne, wylegiwał się na kanapie. Zadzwonili ze szkoły: Klara na wuefie zwichnęła nogę, zawieźli ją do szpitala. Rzuciłam się do męża:
— Jedźmy! Klara jest w szpitalu!
A on tylko machnął ręką:
— To nie moje dziecko. Po co mam marnować wolne? Niech poleży, przejdzie jej.
Zrobiło mi się tak strasznie. Tak obrzydliwie. Spakowałam Jasia, wyszłam z domu i pobiegłam do sąsiada, który dorabiał jako taksówkarz. Zawiózł nas do szpitala. Na szczęście tylko zwichnięcie, nie złamanie. Leczenie – i można wracać.
Ale nie do ich domu. Zadzwoniłam do najemców, uprzedzając: zwalniajcie moje mieszkanie. Za tydzień się wprowadzamy.
Wieczorem Igor się odezwał:
— Gdzie jesteś z synem? Co się stało?
Odpowiedziałam spokojnie:
— Nie wracamy już do was. Mam dwoje dzieci. jeżeli nauczysz się kochać oboje – przyjdź. Ale tylko do MNIE.
Milczał. I się rozłączył.
Co postanowi – nie wiem. Ale ja wiem jedno: lepiej być samą, niż żyć obok kogoś, kto nie widzi w mojej córce człowieka.