— Po co się zadajesz z tą dziewczyną? To choćby nie twoja córka!
Historia Łucji, którą opowiedziała sama – i pozwoliła przekazać dalej. Wszystko w niej jest prawdziwe. Wszystko – aż boli, bo wielu to zna z własnego życia.
Wyszłaś za mąż po raz drugi. Pierwszy mąż, Marek, zginął tragicznie – wracał do domu motorem, stracił panowanie nad pojazdem. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat, a mojej córce Karolinie zaledwie dwa. Dopiero zaczynaliśmy życie, urządzaliśmy dom. Ciążyła na mnie hipoteka, byłam na urlopie macierzyńskim, bez pracy i wsparcia. Rodzice Marka odeszli dawno temu, a moi mieszkali we wsi pod Poznaniem – sami ledwo wiązali koniec z końcem.
Ale, o dziwo, pojawił się człowiek. To był Tadeusz – przyjaciel mojego nieżyjącego męża. Często nas odwiedzał, przynosił Karolinie zabawki i owoce, pomagał w domowych sprawach. Z początku się broniłam – wdową byłam przecież niedawno. A potem… zaczęłam się do niego przyzwyczajać. Stał się bliski. Nie wiem, kto mnie osądzi, ale serce żywego ciągnie się do żywego. Marka nie zapomniałam i nigdy nie zapomnę – jest w naszej córce. Ale życie toczy się dalej.
Po roku wzięliśmy z Tadeuszem ślub. Jego rodzina nie była zachwycona. Matka, Janina, od razu dała do zrozumienia: „Kobieta z dzieckiem nam niepotrzebna”. Ale Tadeusz postawił na swoim. Powiedział: będziemy mieszkać razem – w ich dużym domu na obrzeżach Wrocławia, z działką, sadem i szklarnią. A moje mieszkanie – wynajmiemy, żeby był dodatkowy dochód.
Zgodziłam się. Naiwna. Myślałam – rodzina, pomoc, oparcie. A w rzeczywistości… Od pierwszych tygodni teściowa zaczęła mnie poganiać. „Umyj, skosz, wypiel, ugotuj”. Na Karolinę nie zwracała uwagi – jakby jej nie było. Ani „dzień dobry”, ani „jak się masz”. choćby imienia nie wymawiała. W domu moja córka czuła się jak cień.
Pracowałam od rana do nocy – w domu i w ogrodzie. Plecy bolały, ręce w odciskach. A teściowa – wiecznie niezadowolona. I wtedy usłyszałam rozmowę, której nigdy nie zapomnę:
— Po co się męczysz z tą dziewczyną, Tadeusz? – mówiła jego matka. — To nie twoja krew! Tylko pieniądze na nią wydajesz. Urodzicie sobie swoje dziecko, to będzie prawdziwa rodzina.
— Mamo – odparł zirytowany – dosyć! To moja rodzina, ja decyduję.
Udawałam, iż nic nie słyszałam. Ale serce mi się ścisnęło. Tamte słowa wbiły się głęboko.
A potem urodził się nasz syn – Jaś. Kopia Tadeusza. Te same oczy, nos, choćby dołek w policzku. Wtedy teściowa rozkwitła. Całymi dniami krzątała się przy wnuku. A Karolinę – odsuwała dalej. „Nie dotykaj”, „Nie podchodź”, „Zostaw brata w spokoju”. Pewnego dnia tak szarpnęła Karolinę, iż ta upadła. Wtedy eksplodowałam.
— Koniec! – krzyknęłam. — Ona nie jest workiem, śmieciem, ani błędem! To moja córka, i musicie ją szanować!
Wymieniłyśmy wtedy mnóstwo gorzkich słów. Ale po tej awanturze teściowa trochę się uspokoiła. Karolinę przynajmniej nie krzywdziła. Ale miłości nie było.
Aż wydarzyło się coś jeszcze. Tadeusz miał wolne, leżał na kanapie. Zadzwonili ze szkoły: Karolina na wuefie zwichnęła nogę, zabrano ją do szpitala. Podbiegłam do męża:
— Jedziemy! Karolina jest w szpitalu!
A on tylko machnął ręką:
— To nie moje dziecko. Po co mam marnować wolne? Niech poleży, przestanie się wygłupiać.
Zrobiło mi się tak zimno. Tak obrzydliwie. Spakowałam Jasia, wyszłam i pobiegłam do sąsiada, który jeździł taksówką. Zawiózł nas do szpitala. Na szczęście tylko zwichnięcie, nie złamanie. Opatrzyli – i do domu.
Ale do domu – do moich rodziców. Zadzwoniłam do lokatorów: proszę zwolnić się do końca miesiąca. Za tydzień wyprowadzamy się na dobre.
Wieczorem Tadeusz zadzwonił:
— Gdzie jesteś z synem? Co się stało?
Odpowiedziałam spokojnie:
— Nie wrócimy do waszego domu. Mam dwoje dzieci. jeżeli nauczysz się kochać oboje – przyjdź. Ale tylko do MOJEGO domu.
Zamilkł. I się rozłączył.
Co postanowi – nie wiem. Ale ja wiem jedno: lepiej być samotną, niż żyć obok kogoś, kto nie widzi w twoim dziecku człowieka.