Andrzej Sarwa AZOR. opowiadania o psach
3.
MALUSZEK
BARDZO KRÓTKA HISTORIA DOBREGO PIESKA
W sobotę 11 listopada 2017 roku było dość zimno, a powietrze przesycała wilgoć przemieszana z czymś jeszcze, z czymś nieokreślonym… jakby jakimś chwytającym za duszę smutkiem…
Przyszedł cichutki, wystraszony, prowadzony na długiej parcianej smyczy, z przybrudzoną niebieską obróżką na szyi. Chudy kundelek, wynędzniały, z zapadniętymi bokami, ze zmatowiałymi ślepkami.
„Czyżby tracił wzrok? Jak sobie poradzimy ze ślepym psem?… – przemknęło mi przez głowę. – I to jeszcze na dodatek starym, bo – jak określili weterynarze – miał dziesięć, a może choćby jedenaście lat… a na dobitkę chorym i to poważnie chorym na serce”.
Ponieważ sam takiej przypadłości doświadczam, to dobrze wiem, czym ona jest.
Ale decyzja o przygarnięciu sędziwego, słabiutkiego i zabiedzonego psa podjęta była świadomie. Powodów po temu było kilka – leciwy i niezdrowy, więc jest szansa, iż mnie nie przeżyje, bo gdyby miało być inaczej, a po mojej śmierci, jeżeli by nie miał kto, lub nie chciał się nim nikt zaopiekować, to co by to stworzenie czekało? Jaki los? Co prawda byli tacy, którzy pukali się w głowę, doradzając przyjęcie pod dach szczeniaka, ale choćby ich słuchać nie chciałem.
– Czy udręczonemu zwierzęciu, które w życiu zaznało tylko głodu, i poniewierki, kija i kopniaków nie trzeba dać choćby trochę serca i zapewnić bezpieczny dach nad głową? Czy nie zasługuje na codzienną pełną miseczkę czegoś pożywnego, smakowitego, a nie tylko na skórkę suchego chleba czy resztki z obiadu i – jeżeli się „panu” albo „pani” przypomni – może i odrobinę wody?
Tak więc decyzja zapadła. Ostateczna i nieodwołalna.
Dopełniliśmy formalności, a adekwatnie zrobiła to moja córka Marta, bo to ona – oficjalnie – miała być jego właścicielką. Podpisała papiery i został z nami…
– Nazwałyśmy go Słodziak, bo jego prawdziwego imienia nie udało się nam poznać – powiedziała jedna z pań, które przywiozły psiaka.
– Słodziak? – skrzywiłem się i raz jeszcze bacznie przyjrzałem się kundelkowi. – Dla mnie to Maluszek. Tak właśnie, Maluszek.
– No to… niech będzie Maluszek, jeżeli pan woli. I powiem państwu, iż naprawdę mu się udało, bo takie psy praktycznie nie mają szansy na adopcję.
– A to czemu?
– Bo stary, bo poważnie chory, bo najwyraźniej po przejściach, bo mały, bo czarny, no i bez ogona.
– No tak – skinąłem głową – jakiś łotr obciął mu ogonek przy samym tyłeczku…
Maluszek jak gdyby zrozumiał, o czym mowa i pewnie chcąc wkupić się w nasze łaski śmiesznie, kilka razy, pokręcił tym swoim kuperkiem, bo zamerdać nie miał przecież czym.
W końcu trzasnęła furtka, samochód parkujący przed naszym domem odjechał…
Zostaliśmy z Maluszkiem sam na sam…
Piesek stanął przede mną i spojrzał mi w oczy, najwyraźniej z obawą co go teraz czeka…
* * *
Nasza kundliczka Rudzia – prawie jamnik! – raz i drugi ostrożnie obwąchała nowego domownika, a potem trąciła go swoim czarnym nochalem, uśmiechając się całym pyskiem i zapraszając Maluszka do zabawy. Poskakali trochę w ogródku na trawniku, udając, iż walczą ze sobą, a potem – gdy znudzona Rudzia – zostawiła go samego, zawołałem pieska do domu.
Dreptał posłusznie, trzymając się mojej nogi, jakby był do niej przyklejony i bał się, bardzo się bał, czego nie był w stanie ukryć… chociaż chyba choćby nie próbował…
– Piesku, nie bój się już, nie drżyj – szepnąłem, nachylając się ku niemu, a on ten szept usłyszał, ale czy zrozumiał? Chyba nie. Najpierw bowiem się skulił, a później zadzierając łebek, spojrzał tylko na mnie tymi swoimi zmętniałymi ślepkami, w których była jakaś jedna, jedyna najogromniejsza prośba. Jaka? Tego jeszcze wtedy nie umiałem zgadnąć… i musiało minąć sporo czasu, żebym pojął, o co on wtedy bezgłośnie wylękniony żebrał: „Nie bij mnie…” – takie to, bez wątpienia, było to jego nieme błaganie…
Zdezorientowany rozglądał się po domu.
– Zrobimy eksperyment – powiedziałem. – Zobaczymy, co też on jada. W kuchennej szafce leżała garstka wysuszonych na kamień skórek chleba, które pewnie miały jakieś tam przeznaczenie kulinarne. Wziąłem jedną z nich i podsunąłem Maluszkowi pod nosek. Nieomal rzucił się na nią i w mgnieniu oka rozgryzł, przełknął i patrząc się na mnie, najwyraźniej czekał na więcej. Chudzina…
– Oj bracie! Toś ty musiał mieć w życiu niebywały wręcz dobrobyt! Idziemy!
Podreptał posłusznie, stukając pazurkami o podłogę. Otworzyłem lodówkę, odkroiłem kawał kiełbasy, a on wpatrywał się w nią, z nieskrywaną nadzieją przełykając ślinę.
– Chodźmy dalej, tu cię nie będę karmił.
Rozsiadłem się wygodnie w swoim pokoiku na wersalce, Maluszek zaś przycupnął na swojej chudej, kościstej dupinie tuż przed moimi nogami. Odkrawałem plasterek po plasterku i podawałem mu wprost do pyszczka, a on te kęsy w mgnieniu oka pochłaniał, jakby w obawie, iż tylko może raz coś tak niezwykłego mu się przytrafiło, albo, iż mu je ktoś odbierze. A może i jedno i drugie.
Zdrętwiała mi noga, więc ją odruchowo wyprostowałem. Pies gwałtownie odskoczył ode mnie, przewrócił się na bok i począł trząść się ze strachu, znów z przerażeniem patrząc mi w oczy. Wyciągnąłem rękę w jego stronę, żeby go pogłaskać, ale jego strach jeszcze się wzmógł. Odwrócił się na grzbiet, podkulił łapy, odsłaniając brzuszek, jakby chcąc mi w ten sposób powiedzieć: „Widzisz, jestem całkiem bezbronny, bez reszty ci się podporządkowuję i oddaję ci moje życie…” Jednocześnie w jego zamglonych ślepkach znów dostrzegłem tę niemą prośbę: „Proszę… nie bij mnie… proszę…”
– Maluszku! Coś ty?! Nie bój się chłopaczyno! Masz tu jeszcze trochę kiełbasy. Nie chcę być twoim panem, ale przyjacielem!
Lecz on wciąż leżał na grzbiecie, odsłaniając najwrażliwsze części ciała, dygocąc ze strachu.
Zamilkłem i zamarłem w bezruchu z tym kawałkiem kiełbasy wyciągniętym w jego stronę.
Uspokajał się. Powoli, z wahaniem usiadł, nieufnie zerknął na moją nogę, ale ostatecznie, przezwyciężywszy strach, zjadł kolejną porcję bynajmniej nie najtańszej z wędlin. Tę gorszą zostawiłem dla ludzi, bo przecież piesek na powitanie musiał być naprawdę godnie przyjęty.
Przydreptała Rudzia, zerknęła na kundelka, zerknęła na mnie, zerknęła na kiełbasę… Swoją porcję ostrożnie wzięła w zęby, jakby niezdecydowana do końca czy aby to jej posmakuje. Ostatecznie jednak pogryzła i przełknęła. Królewna!
* * *
Maluszek dostał – wzgardzone niegdyś przez Rudzię – wygodne, mięciuchne i dość obszerne legowisko, w którym podesłaliśmy mu stary, sprany niebieski ręcznik frotowy, który wypożyczyły nam dziewczyny ze schroniska, żeby zapachem przypominał mu wcześniejsze miejsce – jego klatkę, czy też kojec, bo same nowe zapachy mogłyby niezbyt dobrze wpływać na psiaka, wywołując lęk, niepokój, poczucie zagrożenia.
Ale niezadługo ów ręcznik przestał pełnić funkcję Maluszkowego posłania i został zastąpiony piękną, puszystą, mięciuchną i ciepłą skórką baranią.
Zmieniliśmy mu także obróżkę ze starej niebieskiej, na nowiutką czerwoną.
* * *
Mijał dzień za dniem… jesień się kończyła, zaczynała zima. Codzienne spacery we troje – ja z Maluszkiem na smyczy i Rudzia przodem biegająca wolno. Ach! Co to były za szczęśliwe wyprawy! Ile śladów na śniegu, ile zapachów! Oboje z nosami przy ziemi. Oboje przepełnieni psim szczęściem.
Ale nie zawsze tak było, przychodziły i dni zimne, wietrzne i dżdżyste, słoty ciągnące się tygodniami albo na odmianę ściskał mróz, a zadymka zasypywała nasze spacerowe ścieżki.
I tak to – raz smutniej raz weselej upływał czas. Słońce wschodziło, słońce zachodziło, topniały śniegi, zieleniały trawy, złociły się kępy podbiałów i kaczeńców, żółciły się, oblepione kwiatami, drzewa dereniowe, morelowe sady białe od kwiecia wabiły pierwsze pszczoły, a potem upojnie, gorzkawo, migdałowo pachniały rozkwitłe śliwy, delikatne wonie smużyły się z kremowobiałych kwiatów grusz, różowiły się jabłonie…
Maje oszalałe od kolorów i zapachów: fioletowych bzów-lilaków, kremowobiałych baldachów bzów dzikich, głogów czerwonych i białych, od kalin, jaśminów, od bladoróżowych róż dzikich, które się porozsiadały po zdziczałych ogrodach, po miedzach i po ugorach…
* * *
Maluszek nabierał ciała, już nie miał zmętniałych ślepek. Coraz częściej się uśmiechał i zdawało się, iż teraz wreszcie jest w pełni szczęśliwy.
Cóż, jednak nie. Rudzia w końcu zobaczyła w nim konkurenta, który nie odstępował mnie na krok, a gdy pracowałem przy biurku, nieustannie warował u moich stóp z główką ułożoną na wyciągniętych łapach.
I Rudzia zaczęła przepędzać Maluszka z każdego miejsca. Najpierw odebrała mu wymoszczone baranią skórą legowisko. Potem przegnała go z drugiej skórki, którą Marta rozesłała mu gdzie indziej. Ale i stamtąd został wyrugowany. Moja wersalka, gdzie uwielbiał leżeć, także stała się dla pieska zakazana. Ostatecznie zostało mu miejsce na dywanie, ale jeszcze częściej goła podłoga.
W końcu wymyśliliśmy, iż w ciasnym kąciku między moim biurkiem a wersalką rozścielemy mu starą narzutę, pod którą ukryjemy miękką i cieplutką skórę baranią. I dopiero na to Rudzia dała się nabrać. Chociaż… chyba nie do końca, ale miejsce było tak mało atrakcjine, iż łaskawie go nie zajęła.
Lecz Maluszek, chociaż czasem tam się kładł, robił to jakby ukradkiem i gdy tylko Rudzia pojawiała w pobliżu, dyskretnie opuszczał i to legowisko…
* * *
Choć nie był najważniejszy w naszym małym dwupsowym stadku, gdzie Rudzia wywalczyła sobie pozycję liderki, Maluszek odnosił sukcesy w innych obszarach, ot jak choćby w taki sposób, iż jego zdjęcie znalazło się na pierwszej stronie okładki zbiorku opowiadań o psach (i to w trzech językach) zaprezentowanej na targach książki w Krakowie! A gdy dodać do tego e-book i audiobook, to widać było pełen Maluszkowy celebrycki sukces! Tyle iż dla piesków takie rzeczy nie mają żadnego, ale to żadnego znaczenia.
Chyba ważniejsze dla niego było to, iż założyliśmy naszą chłopacką bandę, której przywódcą został, co oczywiste, Maluszek i razem wędrowaliśmy po dróżkach i ścieżkach, a w domu zawsze trzymaliśmy się razem.
Tak czy inaczej – teraz już nie był sparszywiałym kościotrupkiem bez sierści, jakim go znaleziono, gdy – ponoć – z najwyższym trudem wlókł się środkiem ruchliwej ulicy, która bardziej prowadziła go pod koła rozpędzonych samochodów, niż w jakiekolwiek dobre miejsce, ale widocznie czasem i nieszczęśliwe pieski otrzymują w prezencie od Pana Boga odrobinę ulgi w cierpieniu i garstkę miłości…
* * *
Czas ciągle gnał, gnał nieubłaganie… Minął rok i minęła ta przerażająca hukiem fajerwerków Noc Sylwestrowa, gdy ludzie bezrozumnie się cieszą, iż znów o krok przybliżyli się do śmierci, i gdy to przerażony Maluszek najchętniej skryłby się pod ziemią, ale najczęściej chował się w brodziku pod prysznicem w łazience, albo przynajmniej na płytkach podłogi w pobliżu umywalki.
Tam był jego azyl, chociaż może to niezbyt odpowiednie słowo, bardziej chyba pasuje tu inne – kryjówka, z której korzystał także, gdy grzmiało za oknem, pioruny z łoskotem uderzały w ziemię, a błyskawice zimnym blaskiem rozświetlały niebo.
A później znów słońce wychodziło spoza chmur, a potem liście dzikiego wina nabierały ciemnopąsowej barwy, klony okrywały się złotem i czerwienią, brzozy i wiązy żółkły, brązowiały dęby, a po wąwozach zbierała się mgła… I znów nieubłaganie zbliżała się kolejna Noc Sylwestrowa…
* * *
Maluszek słabł. Coraz więcej posiwiałych kudełków pojawiało się na jego grzbiecie, kontrastując z czarnym futerkiem, podpalanym na brzuszku i szyi i białawym na pyszczku.
Coraz bardziej słabło Maluszkowe serduszko. Coraz bardziej i coraz częściej kaszlał… a jakby tego było mało, zaczęły się i inne dolegliwości. Być może zaczął mu się formować bolesny guz u wylotu przewodu pokarmowego, bo czynności fizjologiczne sprawiały mu tak dotkliwy ból, iż nie umiał pohamować niesamowitego, wręcz przeraźliwego zawodzenia ostatecznie przechodzącego w straszny krzyk, bo inaczej nie dało się tego głosu nazwać.
Weterynarz tylko raz odważył się pieska uśpić i zbadać, co też on ma w tych swoich kiszeczkach. Oczyścił to i owo, ale niczego konkretnego – jak powiedział – nie wymacał. Maluszek z trudem wybudził się z narkozy.
I od tamtej pory już wiedzieliśmy, iż nie pozostaje nic innego, jak tylko wspomagać go lekarstwami i oczekiwać, aż nadejdzie ostateczny kres jego chorób… tyle iż zdawało się nam, iż to – tak naprawdę – nigdy nie może się wydarzyć.
* * *
Minęła nędzna wiosna 2020 roku – roku diabła, roku dotkniętego przekleństwem obsesyjnego lęku mas przed śmiercią, która rzekomo chciała ich dopaść i unicestwić, anihilować… lęku przed odejściem w niebyt, bo choćby i ci, którzy się uważali za osoby religijne, skłaniali się raczej ku wierze, iż po ustaniu krążenia ustaje wszystko i nie ma już niczego…
Przyszedł ładniejszy nieco czerwiec i wtedy Rudzia zaczęła odmawiać wychodzenia na spacery, więc chodziliśmy tylko my dwaj – nasza chłopacka banda, czyli ja i Maluszek.
Ptaki, których trele wiosną niosą się zewsząd, z koron drzew, z zarośli i z jakichś niedookreślonych miejsc teraz zamilkły – zapanowała jakaś i przygnębiająca i jakby groźna cisza.
Było coraz smutniej…
W końcu i Maluszek coraz niechętniej dreptał przede mną, co kilka, kilkanaście kroków przystając zdyszany i bardzo zmęczony… I ten kaszel… kaszel, który go dręczył i za dnia i w nocy… Leki przestawały już skutkować.
Nasze spacery, każdego dnia krótsze, dawały nam coraz mniej przyjemności, a były tylko jakimś codziennym rytuałem i niczym już więcej…
I tak przemijało lato…
* * *
Maluszek jadł coraz mniej. Niby jeszcze w czasie obiadu siadał przy moich nogach i wpatrywał się we mnie, ale już nie prosił o co smakowitsze kąski, jakie mu zwykle podtykałem pod nosek. Siadał tak i patrzył tak, bo to też stanowiło rodzaj pewnego rytuału.
* * *
Niedzielny dzień 6 września 2020 roku obudził się smutny, a z nieba zaciągniętego chmurami zaczął padać drobny deszcz.
Wbrew obawom, iż psy nie zechcą pójść na spacer, to jednak wyjątkowo chętnie, jak nigdy od wielu już miesięcy, wybiegły za furtkę.
Rudzia wyprzedzała mnie, jak to miała w zwyczaju, a Maluszek z roześmianą mordką węszył, buszował w trawie i pogryzał jej źdźbła. Tak szczęśliwego nie widziałem go chyba nigdy, od kiedy zamieszkał pod naszym dachem!
„– Mój Boże – pomyślałem – wreszcie mu się poprawiło! Najwyraźniej zdrowieje!”
Ciągnął smycz z takim zapałem, iż ledwo mogłem za nim nadążyć! I był to wspaniały spacer, przeszliśmy całą tę trasę, jaką przemierzaliśmy od lat, najpierw z Rudzią, a potem z obojgiem, a która w ciągu ostatniego półrocza skurczyła się nam więcej niż o połowę!
Mżawka się nasiliła, aby dość gwałtownie przejść w spokojny słaby deszcz. Przyśpieszyliśmy.
Gdy dotarliśmy do podwórka i zatrzasnąłem furtkę, do drzwi domu szliśmy już w ulewie.
Poczekaliśmy w przedpokoju, aż Marta powyciera ubłocone łapy i zmoknięte futerka.
Rudzia położyła się zaraz na skórce baraniej w pokoju Marty, a Maluszek nie odstępował mnie choćby na krok. Gdy pracowałem na komputerze, leżał na podłodze obok moich stóp, gdy zaś siadałem na wersalce, żeby rozprostować kręgosłup, wskakiwał i przycupnąwszy obok, wpatrywał mi się w oczy, długo, głęboko, jakoś tak dziwnie, jak nigdy dotąd, aż przechodził mnie dreszcz.
W czasie obiadu zawzięcie się domagał, żeby się z nim dzielić, czego nie robił już od tygodni, więc mu nie skąpiłem najlepszych kąsków, za co dziękował mi uśmiechniętą mordką. Byłem pewny, iż on naprawdę zdrowieje…
* * *
Nastawał wieczór. Za oknem deszcz się nasilił. Strugi wody spływały po szybach, grube krople bębniły w parapet.
Gdy zaczęło zmierzchać, psy dostały kolację, którą zjadły ze smakiem.
A potem… potem Maluszek zaczął kaszleć, coraz bardziej i bardziej…
Dżdżysta noc… Mrok jakiś przerażający i to bębnienie kropel w blaszane parapety…
Maluszek kaszlał, już prawie bez przerwy. Noc zgęstniała, a ulewa się nasilała.
W końcu kaszel jakby trochę zelżał. Piesek odrobinę uspokojony położył się na podłodze, wciskając się pod moją wersalkę. Pomyślałem, iż może to na dzisiaj koniec jego cierpień, iż teraz się uspokoi, uśnie i rano wszystko będzie dobrze, jak każdego wcześniejszego poranka.
Byłem zmęczony, bardzo zmęczony, położyłem się więc i ja. Przyłożyłem głowę do poduszki i po jakimś czasie znalazłem się na pograniczu jawy i snu. Nie wiem, jak długo spałem, ale chyba dość krótko, bo bardzo prędko wróciłem do całkowitej przytomności, kiedy to Marta weszła do pokoju i powiedziała przez łzy:
– Tato… Maluszek umiera…
Podźwignąłem się, usiadłem na wersalce, a potem wstałem i poszedłem za nią.
Leżał w łazience na gołych i zimnych płytkach posadzki tak biedny i wystraszony jak jeszcze chyba nigdy przedtem.
Marta usiadła na podłodze obok niego. Spojrzał na nią z nadzieją, iż mu pomoże, iż go ochroni, jak zawsze, gdy grzmiało, albo eksplodowały sztuczne ognie. Podźwignął się choćby nieco, przytulił się pyszczkiem do jej policzka, a potem znowu osunął się na płytki, na gołe białe, zimne płytki i ułożył głowę na wyciągniętych łapach.
Piesek bardzo chciał odpocząć, ale wrócił kaszel tak straszny, iż aby się nie udusić musiał siadać. I tak to trwało i trwało… aż zaczęła się agonia… a gdy zaczął już charczeć… było jasne, iż jego psia droga ostatecznie dobiega kresu, ale było też widać, jak bardzo i boi się i nie chce umierać…
A podobno psy mają tylko instynkt i nie mają samoświadomości, rozumu, uczuć ani duszy… Skąd zatem ten lęk przed umieraniem, przed śmiercią? No skąd? Odpowiedzcie mi nieprzyjemni mądrale!
Przykucnąłem naprzeciw Maluszka, a on od czasu do czasu resztką sił kierował swoje brązowe ślepka to na mnie, to na Martę, jakby prosząc, byśmy go osłonili przed tym, co nadchodziło groźne i przerażające, tak jak zawsze dotąd chroniliśmy go przed pomrukami burzy, czy hukiem noworocznych fajerwerków…
A może miał nadzieję, iż to jeszcze nie teraz? Przecież był w tym swoim schowanku, w swojej – jak dotąd zawsze bezpiecznej skrytce, w tym swoim azylu, a my byliśmy przy nim, tuż obok, obydwoje.
Ale to już było dogasanie…
Odchodzenie się przeciągało, za oknem mroczyła się długa noc i straszna ulewa potokami spływała z chmur.
Patrzyłem przez łzy na Maluszka i doszedłem do przekonania, iż on chyba już pogodził się z losem i iż gotów byłby umrzeć, ale teraz trzymał się życia wyłącznie dla nas – dla mnie i dla Marty, najwyraźniej nie chcąc nam sprawić zawodu, bo widząc nas czuwających obok, uznał, iż swoim odejściem przysporzyłby nam smutku i pewnie jeszcze więcej łez… więc cierpiał i walczył z agonią…
– Martuniu – powiedziałem, idąc do swojego pokoju – zostaw go samego, on przy tobie nie odejdzie.
Więc z mokrymi oczami zostawiła go w tej łazience na tych zimnych płytkach obok umywalki, podniosła się z posadzki i odeszła, ale on jeszcze resztką sił dźwignął się na łapy i przywlókłszy do mojego pokoju, usiadł tuż przed moimi stopami i spojrzał mi w oczy.
A ja… a ja niczego nie mogłem… bezsilny…
– Maluszku-Paluszku… zostawiasz mnie samego… nie będzie już naszej chłopackiej bandy… Maluszku kochany… chłopaczyno… – szeptałem.
Już nie mógł dłużej siedzieć i gdzieś odszedł, a ja nie podążyłem za nim, bo wiedziałem, iż jeżeli pójdę, to znowu agonia się przeciągnie…
W końcu ze zmęczenia przysnąłem i znowu obudził mnie głos Marty:
– Tato… Maluszek… tym razem już…
Tak… już. Teraz wiedziałem, iż to już…
Nie było go w łazience. Leżał w saloniku pod oknem, na gołych deskach podłogi, tam, gdzie nigdy się nie kładł ani on, ani Rudzia… tam sobie znalazł ostatnie miejsce pod naszym dachem…
Jego ostatni wydech był podzielony jakby na trzy odrębne – pierwszy był najsilniejszy, drugi słabszy, a wraz z trzecim wyszła z niego resztka powietrza razem z małą dobrą psią duszyczką… a małe schorowane serduszko wreszcie przestało go boleć… i opuściły go już wszystkie lęki.
Był poniedziałek 7 września, godzina 1:20.
Za oknem nieustający szum ulewy… woda wciąż spływała potokami z chmur… więc nie można go było wynieść na dwór, musiał zostać do rana tu, gdzie odszedł poza granicę życia. Więc został.
Marta owinęła go narzutą, którą kładła na tej jego baraniej skórce… na tej skórce, na której choćby bał się leżeć.
Był u nas przez dwa lata i niespełna dziewięć miesięcy…
Płakałem, Marta płakała, niebo płakało… Rudzia obwąchała tego małego trupka i odeszła na bok i też miała jakieś takie wilgotne oczy.
I to był koniec.
Została po nim czerwona obróżka, której nie pozwalał sobie zdejmować, bo była dla niego jakby symbolem tego, iż jest nasz, a my należymy do niego.
Wahałem się, czy mu nie zostawić tej obróżki, ale ostatecznie zdjąłem ją rano ze stężałej już pośmiertnie szyi.
Nie, ja nie wierzę, iż ta obróżka ta stara czerwona obróżka to wszystko, co zostało po Maluszku, a jego już nie ma… iż go w ogóle nie ma, iż się rozpłynął w nicości, iż żył owe trzynaście czy czternaście lat, z czego dziesięć w nieopisanej nędzy i udręczeniu, a potem po prostu przestał istnieć…
Czy cierpienia zwierząt niezawinione, niezasłużone nie mają żadnego znaczenia i żadnego sensu?…
Mam nadzieję, iż Pan Bóg patrzy na to wszystko inaczej niż my i iż w swoim domu ma tyle miejsca, iż może tam dać schronienie wszystkim dobrym ludziom i wszystkim zwierzętom.
Czy zatem spotkamy się jeszcze mój mały przyjacielu – Maluszku-Paluszku, chłopaczyno kochana? Czy kiedyś spotkamy się jeszcze? Bo z oczu ciągle płyną te łzy głupie, jakbyś najbliższą był dla mnie rodziną…
A gdy już przycupniesz u stóp Najwyższego, popatrz mu głęboko w oczy i wstaw się za mną… On zrozumie… i może cię wysłucha?…
I to już koniec historii małego dobrego pieska, który miał tak smutne życie i tyle krzywdy doznał od ludzi, iż nigdy nie przestał się ich bać…
* * *
To co Rudziu? Komu teraz z brzegu?
W tej wędrówce we mgle i pomroce
Albo w słońcu po puszystym śniegu
Po tej drodze ludzkiej i sobaczej?
Już Maluszek wyprzedził nas w biegu…
Moje serce zdławione wciąż płacze…
Chodź kochana! Biegnijmy za psiną!
Dobiegnijmy za nim do bram raju,
Za którymi już nic nie zaboli,
Gdzie psy dobre anieli witają!…
Książkę, z której pochodzi opowiadanie można nabyć tu:
https://ksiegarnia-armoryka.pl/azor-opowiadania-o-psach-andrzej-sarwa
