Pęknięta szklarnia i kobieca przebiegłość: jak jeden podstęp niemal zniszczył dwa domy
Od świtu na podwórko do Jadwigi weszła sąsiadka – zapłakana, z potarganymi włosami, z drżącymi rękami. To była Bożena.
— Wszystko przepadło! — szlochała. — Cała szklarnia, cały mój plon… Ktoś w nocy wszystko połamał! A ja tak liczyłam na te ogórki i pomidory. Dla dzieci, dla siebie, trochę chciałam sprzedać… A teraz wszystko na marne!
— Nie przejmuj się tak, Bożenka — próbowała ją pocieszyć Jadwiga. — To nie koniec świata. Wszystko naprawimy. Kazimierz pomoże, on ma złote ręce!
— Jaki Kazimierz — wyrwało się Bożenie. — Mój mąż od trzech dni jak szalony, pije bez opamiętania. Wszystko na mojej głowie. A teraz jeszcze i ostatnia nadzieja na sezon przepadła…
Jadwiga zamyśliła się. Chciała pomóc, ale coś w zachowaniu sąsiadki ją zaniepokoiło. Ta zbyt często kręciła się wokół ich domu w ostatnich tygodniach. To po sól, to po rozsadę, to tak po prostu – by pogadać. I zawsze jak od święta – jakby na randkę się wybierała, a nie do ogrodu.
W istocie Bożena już od dawna knuła podstęp. Po zdradach męża i nieustannych awanturach zwróciła wzrok na cudzego małżonka – na spokojnego, zaradnego, trzeźwego Kazimierza. Czym Jadwiga lepsza? Ona, Bożena, przecież ładniejsza, sprytniejsza, gospodarniejsza. Tylko iż takiej jak Jadwiga nie odsunie się ot, tak – trzeba chytrości.
Postanowiła zagrać va banque. Namówiła miejscowego próżniaka Staszka, by nocą zniszczył jej szklarnię. Zapłaciła hojnie – skąpa nigdy nie była. Szkoda plonów? Oczywiście. Ale jeżeli to otworzy drogę do osobistego szczęścia, dlaczego nie?
I oto nad ranem – scena z łzami, wizyta u Jadwigi, skargi i aluzje. Wszystko dla jednego – by Kazimierz przyszedł i pomógł, by znalazł się blisko.
Lecz Kazimierz, choć dobry, nie był głupcem. Doskonale zrozumiał, iż Bożena coś knuje. Odrzucić prośbę – urazić, pójść – dać jej powód. Wtedy zdecydował się na nietypowy krok.
Poszedł do męża Bożeny, do Witolda, i rozpoczął z nim szczerą rozmowę:
— Słuchaj, bracie, pilnuj swojej — rzekł. — Miejscowy brygadzista Zbigniew widocznie do niej się umizga. Pieniądze podsuwa, wyjazdy proponuje. A ona, między nami mówiąc, odmawia – ciągle na ciebie czeka. Widać, iż jesteś jej drogi, nie chce rozbijać rodziny…
Witoldowi jakby łuski spadły z oczu. Tak, pije, krzyczy, zaniedbuje dom. A żona – przecież piękna, wierna, znosi wszystko, kocha… A on co? Sam wszystko rujnuje. A prawda, jak zabiorą, to będzie za późno…
Następnego ranka Witold sam zabrał się za naprawę szklarni. Potem wyjął oszczędności z tajnej skrytki i oddał wszystko Bożenie. Ta tylko usta otwarła – nie spodziewała się tego.
— Pojedziemy nad morze — powiedział. — Odpoczniemy, jak dawniej. Tyle lat razem, a jak obcy się staliśmy.
Bożena ożyła. Pobiegła po sklepach, narobiła zakupów, wszystkim koleżankom się pochwaliła. Wpadła i do Jadwigi – by się popisać nowym życiem.
A Jadwiga tylko się uśmiechnęła. Wszystko zrozumiała. ale milczała. Jej Kazimierza nikt nie zabierze. Ani za podarunki, ani za łzy, ani za podstępy.
Po prostu zamknęła drzwi za Bożeną i podeszła do męża – by go przytulić, podziękować i, szczerze mówiąc, trochę się nim pochwalić. Za męża, za rodzinę. I za to, iż w przeciwieństwie do innych, nigdy nie budowała swego szczęścia na cudzym nieszczęściu.