W naszym domu kot nie był zwykłym pupilem. Mruczek był pełnoprawnym członkiem rodziny – naszym „pierwszym dzieckiem”, jeszcze zanim pojawił się nasz syn Staś. To właśnie przy nim uczyliśmy się odpowiedzialności, opieki i wspólnego życia.
Początki były jak z bajki. Przez pierwsze miesiące nie zostawialiśmy Mruczka choćby na godzinę. Paweł, mój mąż, wziął urlop, by opiekować się kociakiem. Nie chodziliśmy do kina, nie wychodziliśmy do restauracji – wszystko po to, by nie czuł się samotny.
Z czasem uroczy kociak zmienił się w wyjątkowo rozkapryszonego kota. Robi, co chce. Drapie meble, niszczy moje ubrania, wskakuje na stół i – tak, to nie żart – załatwia się na nasze łóżko. Ma wszystko, co najlepsze: porządny drapak, wysokiej jakości karmę, mnóstwo zabawek i pełne zainteresowanie ze strony Pawła. A mimo to zachowuje się, jakby robił nam na złość.
Gdy urodziłam Stasia, sytuacja stała się nie do zniesienia. Kot wskakiwał do łóżeczka, drapał dziecko, kładł się mu na klatce piersiowej. Bałam się o życie mojego synka.
Mruczek miauczał przeraźliwie za każdym razem, gdy próbowałam uśpić dziecko. Budził go, a ja stawałam się coraz bardziej rozdrażniona i bezsilna. Gdy zapalałam światło, kot biegał jak szalony, przewracał przedmioty i wpadał w furię. W głębi duszy… zaczęłam go nienawidzić. Paweł za to wciąż traktował go jak oczko w głowie.
Kiedy Staś zaczął chodzić, kot stawał się coraz bardziej agresywny. Pewnego dnia rozorał mu całą głowę do krwi. Przeraziłam się tak bardzo, iż miałam ochotę wyrzucić Mruczka natychmiast. Powiedziałam Pawłowi, iż musimy oddać kota – bo to niebezpieczne. Dla dziecka, dla wszystkich.
Ale on się uparł. – Rodziny się nie oddaje. Skoro mamy problem z kotem, to trzeba nauczyć się z nim żyć.
Mało tego – stwierdził, iż jeżeli trzeba będzie się rozwieść, to trudno, ale kota nie odda nigdy. Dla niego Mruczek był ważniejszy niż cokolwiek innego.
Rodzina Pawła stanęła po jego stronie. Uznali, iż odpowiedzialność za zwierzę to świętość i iż jestem bez serca. Że przesadzam. A ja… ja chcę tylko jednego: bezpieczeństwa mojego dziecka. Spokoju we własnym domu. Możliwości życia bez strachu.
I dziś pytam sama siebie – co zrobić, gdy miłość do kota staje się silniejsza niż troska o rodzinę?