Zatruty zawiścią

1 tydzień temu

Na obrzeżach małego miasteczka pod Krakowem była stara uliczka, jakby czas o niej zapomniał. Asfalt pełen dziur, autobusy jeździły raz na ruski rok, a sąsiadów dało się policzyć na palcach. Ale w ostatnich latach coś się zmieniło — zaczęli tu ściągać miejscy, zmęczeni betonową dżunglą. Dom po domu wykupywano — jedni remontowali, drudzy burzyli do fundamentów, by postawić nowoczesne wille.

Marek i Bogna też się przeprowadzili. Stary domek na końcu ulicy wyszedł niedrogo, a mieszkanie w mieście zostawili córce. Wyremontowali chałupę, podwórko wyłożyli kostką, choćby ogródek założyli — tak, jak zawsze marzyli. Zięć przywiózł z szkółki małą jodełkę. Posadzili ją przy płocie, żeby było widać z ulicy.

Z początku drzewko marniało, jakby nie chciało się przyjąć. Ale Bogna z Markiem nie poddawali się — nawozili, podlewali, rozmawiali z nim jak z człowiekiem. I w końcu jodła ruszyła w górę. Nie szybko, ale pewnie. Pierwszą zimę ubrali bombkami, dzieci i wnuki zrobiły zdjęcia — i tak zostało. Co święta przy jodle były lampki, śmiech i rodzinne foty.

Po dwóch latach stała się naprawdę piękna. Zielona, smukła, z miękkimi igłami. Latem wokół rozkwitła trawa, a małżonkowie już planowali ławkę, by wieczorami siadać w cieniu. Ale pewnego ranka Bogna wyszła na podwórko — i zaniemówiła. Jodła zniknęła. Został tylko pień. A kawałek dalej, przy śmietniku — porzucone ciało ich ukochanego drzewka.

Szok. Histeria. Rozpacz. Kto mógł zrobić coś takiego — latem, nie zimą, nie w święta?

Marek, z zaciśniętymi pięściami, poszedł do sąsiadki naprzeciwko — Marii Nowakowej. Ta od dawna patrzyła na nich z irytacją. Jej dom był stary, odziedziczony po rodzicach, ale zadbany. Sama była wdową, syn odwiedzał rzadko. A nowi sąsiedzi — drażnili ją jak cierń w oku.

— Po co, pani Mario, aż tak po zbójecku? — zapytał Marek bez agresji, ale z goryczą.

— Źle wam nie jest! — warknęła. — Dwa auta! Podwórko jak hotel! A ta wasza jodła to mi w oczy kole. Wnuki wrzeszczą, biegają, spokoju nie ma.

— Przecież to święta były… Bombki… Rodzina… — próbował tłumaczyć się niepewnie.

— A ja mam w lecie okna zamykać, jak wasze bachory pod nimi szaleją?

Odwrócił się w milczeniu. W domu opowiedział wszystko żonie. Bogna długo nie odzywała się, w końcu otarła łzy i powiedziała:

— Zazdrość. Niczym innym tego nie wytłumaczysz.

— Zazdrość to trucizna. Przecież my tacy sami, emeryci. Tylko lubimy ładnie żyć. Dla siebie i dla wnuków.

Po tygodniu zięć znów przyjechał i przywiózł dwie małe jodełki — niziutkie, ale gęste, z korzeniami. Małżonkowie posadzili jedną przy furtce, a drugą Marek wziął i poszedł… znów do Marii Nowakowej. Chciał się pogodzić, żeby jej serce chociaż trochę zmiękło.

— Nie potrzebuję waszej jałmużny! — syknęła. — Sadźcie u siebie, u mnie wszystko swoje.

Marek już się odwracał, gdy zza płotu wychyliła się starsza sąsiadka — ciocia Wanda, koło osiemdziesiątki, mieszkała dwa domy dalej.

— Jodełkę rozdajesz? Wezmę, synku. Niech rośnie.

— A po co wam, Wandziu? Przecież sama jesteście…

— No to niech rośnie. Może po mnie trafi się tu ktoś dobry, a on będzie miał pod furtką drzewko — i wspomni starą gospodynię.

Marka ścisnęło w gardle. Z Bogną posadzili jodełkę dla cioci Wandi, wytłumaczyli, jak ją pielęgnować, obiecali pomagać. Później Bogna upiekła placek — chciała spróbować jeszcze raz dogadać się z Marią Nowakową, zanieść jej poczęstunek.

Ale Marek powstrzymał ją:

— Nie ma sensu. Powie, iż zatrute. Lepiej oznajmię, iż kamery postawiliśmy. Teraz cała posesja jest podglądana.

I rzeczywiście — monitoring już działał. Marek podszedł do sąsiadki i, bez gróźb, ale stanowczo, rzucił:

— Kamery działają. Jeszcze raz coś — i będzie policja. To już wandalizm, jest paragraf.

Nie odpowiedziała. Tylko oczy jej biegały.

Od tamtej pory ani śmieci pod płotem, ani złośliwych uwag. Spokój wrócił. A jodła… Nowa jodła rosła. A stara — została w pamięci. Jak symbol dobroci, prostoty — i tej zazdrości, która ludzi czyni naprawdę brzydkimi.

Idź do oryginalnego materiału