Zasłynęła jako "dziewczynka, która spadła z nieba". Przeżyła 11 dni w dżungli, żywiąc się cukierkami

2 tygodni temu
Zdjęcie: Instagram/juliane_koepcke/screen


Służby ratownicze długo nie były w stanie zlokalizować miejsca, gdzie spadł samolot. Juliane przeżyła tylko dlatego, iż nie czekała na pomoc, a postanowiła sama jej poszukać. Błąkała się po dżungli w jednym bucie, bez okularów i z paskudną raną na ręce.
Była wigilia Bożego Narodzenia w 1971 roku. Na lotnisku w Limie pojawiła się znana niemiecka biolożka Maria Koepcke z siedemnastoletnią wówczas córką Juliane. Obie chciały jak najszybciej dostać się do miejscowości Panguana, gdzie czekał mąż pierwszej i ojciec drugiej, także biolog. Mieli razem spędzić święta, mężczyzna przygotowywał już kolację. To miał być krótki, trwający niecałą godzinę lot. Matka i córka nie były zachwycone, iż mają wsiąść do turbośmigłowego samolotu Lockheed L-188 Elektra. Maszyny te były zawodne, niejedna już się rozbiła. Nie miały jednak wyjścia, jeżeli chciały dotrzeć na czas. A bardzo chciały.


REKLAMA


Zobacz wideo Po czym poznać, iż dziecko ma skrócone wędzidełko? Logopedka mówi o "domowym teście"


Od początku były problemy
Gdy matka i córka znalazły się na pokładzie samolotu, którym w sumie leciały 92 osoby, panowała nerwowa atmosfera. Lot był opóźniony, pasażerowie zniecierpliwieni. Gdy maszyna była w powietrzu, co chwilę pojawiały się turbulencje, bagaże spadały z półek. Maria i Juliane miały już dość, odliczały minuty do lądowania. Mniej więcej 15 minut przed planowanym lądowaniem, samolot wleciał w chmurę burzową. Juliane wspominała potem, iż w kilka sekund niebo zrobiło się niemal całkowicie czarne. I wtedy doszło do nieszczęścia - w jedno ze skrzydeł maszyny uderzył piorun, co prawdopodobnie spowodowało eksplozję zbiornika z paliwem. Samolot zaczął w powietrzu rozpadać się na kawałki. Pasażerowie krzyczeli z przerażenia, Maria kurczowo trzymała córkę za rękę. Juliane na zawsze zapamiętała jej ostatnie słowa: "Teraz to już koniec".


W trakcie upadku zgubiła jeden but
I rzeczywiście był to koniec, ale dla wszystkich poza Juliane. Dziewczyna w pewnym momencie zorientowała się, iż krzyki pasażerów ucichły. Przypięta pasami do fotela, razem z nim znalazła się poza samolotem i zaczęła spadać. Było to na wysokości ok. 3 tys. metrów, nad północno-zachodnią częścią dżungli amazońskiej. Ocknęła się dopiero następnego dnia i ze zdumieniem stwierdziła, iż nie ma większych obrażeń i może chodzić. Miała jedynie złamany obojczyk, naderwane wiązadło w kolanie i była mocno podrapana. Zgubiła jeden but. Eksperci, którzy później analizowali tę katastrofę i próbowali zrozumieć jak to możliwe, iż Juliane przeżyła. Doszli do wniosku, iż to dzięki fotelowi, do którego była przypięta i gęstym koronom drzew, które zamortyzowały upadek. Prawdopodobnie pomógł też prąd wznoszący powietrza po burzy.


Spadałam uwięziona w fotelu. Leciałam głową w dół i jedynym dźwiękiem, który wtedy słyszałam, był straszliwy świst powietrza. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałam przed upadkiem, były zbliżające się liście na drzewach. Potem straciłam przytomność


- powiedziała Juliane w wypowiedzi dla BBC.


Do jedzenia miała tylko cukierki
Początkowo Juliane czekała na miejscu na pomoc, ale gwałtownie zrozumiała, iż musi sama jej poszukać. W przeszłości spędziła z rodzicami półtora roku na stacji badawczej w lesie deszczowym, więc doskonale wiedziała, iż miejsce, w jakim się znalazła jest bardzo niebezpieczne. Tym bardziej iż miała na sobie tylko cienką sukienkę, brakowało jej sprzętu oraz prowiantu. Zgubiła też okulary, a iż miała sporą wadę wzroku, bez nich było jej znacznie trudniej. Gdy się rozejrzała, znalazła szczątki samolotu i ciała innych pasażerów. Trafiła też na paczkę cukierków, która musiała należeć do jednego z nich. Słodycze te były jej jedynym pożywieniem na najbliższe dni. Zaczęła iść przed siebie.


W ranie zalęgły się robaki
Piątego dnia tułaczki po dżungli zauważyła, iż w ranie na prawej ręce pojawiły się larwy. Wiedziała, iż ma kilka czasu w dotarcie do cywilizacji. "Ból był bardzo silny, bo robaki próbowały wniknąć głębiej w ranę" - wspominała. Była coraz słabsza. Po kilku kolejnych dniach Juliane trafiła na obozowisko drwali. Nie była już w stanie kontynuować wędrówki. Na szczęście na miejscu niedługo zjawili się mężczyźni, którzy przetransportowali dziewczynę do wioski, w której czekała na transport samolotem do szpitala. Świat gwałtownie obiegła fotografia ocalałej nastolatki odzyskującej siły w łóżku.
Kiedy siedemnastolatka doszła do siebie, pomagała grupom poszukiwawczym w zlokalizowaniu miejsca katastrofy i ciał pozostałych ofiar. Niektóre źródła donoszą, iż wypadek ten poza Juliane przeżyło 14 innych pasażerów, ale zginęli, czekając na pomoc. Gdy stan zdrowia dziewczyny się poprawił, wróciła do rodzinnych Niemiec, gdzie studiowała biologię na Uniwersytecie w Kiel. Po latach napisała książkę "Kiedy spadłam z nieba", w której ze szczegółami opisała katastrofę i późniejsze 11 dni spędzone w dżungli.
Idź do oryginalnego materiału