Witaj, Mamo!

polregion.pl 22 godzin temu

Cześć, mamo.

Taksówka sunęła po mokrych od jesiennego deszczu ulicach, szeleszcząc oponami. Starszy kierowca prowadził spokojnie, przemierzając znane sobie zakątki miasta, od czasu do czasu zerkał w lusterko na swoich pasażerów.

Młoda kobieta trzymała na rękach dziecko, może półroczne. To go zaniepokoiło, gdy podali adres – miejski dom dziecka.

Wyglądali na szczęśliwą parę: on – wysoki, postawny wojskowy w mundurze porucznika sił powietrznych, ona… Po prostu piękna kobieta z ogromnymi niebieskimi oczami i jasnymi włosami opadającymi na ramiona.

— Wojtek, kwiaty! — przypomniała, zwracając się do wojskowego.

— Pamiętam, Marysiu, pamiętam — odparł i poprosił kierowcę: — Proszę zatrzymać się przy kwiaciarni.

Wojskowy wysiadł i, nie zważając na wiatr, ruszył do sklepu. Kierowca śledził go wzrokiem i zapytał:

— Mąż?

— Mąż — uśmiechnęła się promiennie, poprawiając czapeczkę na główce dziecka.

— Dziecko ładne, wy też wyglądacie dobrze. Po co do domu dziecka? — spytał z lekkim wyrzutem.

Młoda matka nie zrozumiała od razu, ale gdy dotarło do niej, co sugerował, oczy jej się rozszerzyły i tylko wyszeptała:

— Straszne!… Co pan sobie pomyślał?…

— A tak tylko… Bywa różnie w tych czasach — spojrzał na nią łagodniej. — No to po co tam jedziecie?

— Tam się wychowałam. Siedem lat, potem mnie adoptowali. A Wojtek, mój mąż, też tam spędził cztery lata.

— U pani Grażyny? — uśmiechnął się szeroko kierowca. — A to ci dopiero! I od razu do niej? Brawo!

— Zna ją pan? — spojrzała z zaciekawieniem.

— A kto jej nie zna!

Kierowca zamierzał coś jeszcze dodać, ale drzwi taksówki się otworzyły i do środka wpłynął ogromny bukit róż w rękach wojskowego.

— Marysiu, zobacz, co znalazłem w naszym mieście! — zawołał dumnie.

— Wojtuś! — zachwyciła się. — choćby mi takich nigdy nie dałeś!

— Nie gniewaj się — bronił się. — Takie róże tylko u nas! A kiedy ostatnio byliśmy tu razem?

— Razem?… Jedenaście lat temu…

…Grażyna siedziała w swoim gabinecie, otulona w wełniany szal. W budynku było ciepło, ale szal był tak miękki i przyjemny, iż nie chciała go zdejmować.

Miała chwilę wytchnienia: starsze dzieci były w szkole, młodsze spały. W domu dziecka panowała niecodzienna cisza, tylko w kuchni brzękały garnki – przygotowywano obiad dla podopiecznych.

Grażyna przeglądała album ze zdjęciami. Twarze… Twarze dzieci, chłopców i dziewczynek, młodych ludzi… Wychowankowie. Każdego pamiętała po imieniu, choćby dorosłych nazywała zdrobnieniami – Krzysiu, Małgosiu, Piotrusiu…

A tu – Marysia Nowak, teraz już Kowalska. Adoptował ją dobry człowiek, Henryk, piętnaście lat temu…

A tu – Wojtek. Gdzie ty teraz jesteś, Wojtku? Skończył liceum wojskowe, potem lotniczą akademię. Zdjęcie: młody pilot, a przecież w dzieciństwie marzył, by zostać weterynarzem, jak pan Jerzy. Jerzyk też zabrał kawałek jej serca, urwis, ale nie na darmo…

Ciche kroki na korytarzu. Kto to może być? Pukanie do drzwi:

— Proszę! — O Boże! Ogromny bukit róż! A kto się za nim kryje?…

— Wojtek! Wojtuś, mój drogi! — Bukiet spadł na podłogę. — Gdzieś ty był tak długo?!

— Pani Grażyno, no przecież jestem. Nie pisałem, ale nie zawsze mogłem… Nie jestem sam. To moja żona. I córeczka – Grażynka…

— Marysiu… Marysiu! To naprawdę ty? Weź dziecko, Wojtku, niech się z Marysią przytulę…

Gdy emocje opadły, goście zdjęli płaszcze, śpiące dziecko położyli na kanapie, a sami usiedli przy stole.

— Jak udało wam się zachować to uczucie? Tak długo w rozłące… Henryk mi o was opowiadał, bardzo ciepło o tobie mówił, Wojtku.

— Dałem Marysi słowo, pani Grażyno. A ja słowa dotrzymuję!

— Już to kiedyś słyszałam — zaśmiała się ciepło. — Marysiu, a u ciebie jak potoczyło się życie?

— Szczęśliwie, pani Grażyno! — Jej twarz promieniała szczerością. — Skończyłam medycynę, z Tomkiem i Jackiem, moimi braćmi. Wie pani, iż nikomu nie pozwoliliby mi krzywdy zrobić. Teraz jestem pediatrą, jak tata. A z Wojtkiem zawsze byliśmy blisko, choćby gdy nas dzieliły kilometry… A tu nasza córeczka, Grażynka – imienia nie trzeba było choćby dyskutować.

— Witaj, Grażynko — pochyliła się nad śpiącym dzieckiem. — Niech ci Bóg da szczęście. A dziadek już widział wnuczkę?

— Jeszcze nie, pani Grażyno. Najpierw do pani… — uśmiechnęła się przepraszająco.

— Zadzwońcie do niego ode mnie, uprzedźcie, bo Henrykowi i Lucynie serce pęknie z nagłej euforii — Grażyna spojrzała na Wojtka i dodała z przekornym uśmiechem:

— No to przywitaj się z Mamcią, już cię długo obserwuje.

Wojtek odwrócił się na krześle i zastygł. Na podłodze, metr od niego, siedziała trójkolorowa kotka i wpatrywała się w niego. W piersi zacisnęło mu się tak, jak w dzieciństwie, w opuszczonym domu, gdzie pierwszy raz ją spotkał.

W końcu kotka powoli mrugnęła, wstała i podeszła do niego. Wskoczyła mu na kolana, wspięła się na tylne łapy i położyła przednie na jego naramiennik, a pyszczkiem trącała jego twarz, bez przerwy mrucząc.

— Mamo, Mamciu — głaskał ją po miękkiej sierści, wtulając twarz w jej futro. — Nigdy cię nie zapomniałem — szeptał do ucha. — Gdyby nie ty…

— Połowę dzieci ona wychowała — opowiadała Grażyna. — Wszyscy ją pamiętają. Gdy rok temu zachorowała na raka, cały dom dziecka stał pod oknami kliniki pana Jerzego, gdy ją operował. Wszystko dobrze się skończyło, dzięki Bogu…

Na kanapie poruszyła się mała Grażynka. Kotka, mruknąwszy usprawiedliwiająco, zeskoczyła z kolan Wojtka i wskoczyła na sofę. Położyła się obok dziewczynki, łagodnie mrucząc, a ta uspokoiła się.

— Niedług”Kiedy wychodzili, zapadający zmierzch otulił dom dziecka ciepłym światłem, a cienie dawnych wspomnień i nowych marzeń splotły się w jedno, jak nierozerwalna obietnica.”

Idź do oryginalnego materiału