Wiedział, iż nie może mieć dzieci… i milczał. A ja walczyłam, wierzyłam i traciłam siebie.
To moja historia. Ból głęboki, palący, nigdy niezagojony. Spędziliśmy razem dziesięć lat. Całą dekadę byłam u boku mężczyzny, którego uważałam za swoją przyszłość, opokę, ojca moich dzieci. A okazało się, iż przez ten cały czas kłamał. Wiedział, iż nie może zostać ojcem. I milczał. Lata biegałam po klinikach, lekarzach, zastrzykach, między nadzieją a łzami. A on tylko patrzył. Udawał, iż wszystko jest w porządku.
Z Karolem znaliśmy się od liceum — chodziliśmy do tej samej klasy w Poznaniu. Spotkaliśmy się kilka lat później, zauroczyliśmy się, zamieszkali razem. Doskonale wiedział, iż marzę o domu i dwójce dzieci. Mówiłam o tym od pierwszego tygodnia związku. Kiwał głową, uśmiechał się, zapewniał, iż też o tym marzy. A ja, głupia, wierzyłam. Wierzyłam, iż znalazłam swojego człowieka.
Wzięliśmy ślub — skromnie, ale z sercem. Wspólnie zabraliśmy się za spełnianie marzeń: kupiliśmy dom. Pracowaliśmy jak w ukropie przez rok, bez urlopów, bez wyjazdów, bez wolnych weekendów. Nabyliśmy niewielki domek na przedmieściach. Stary, z krzywym płotem i zarośniętym podwórkiem. Ale byliśmy pełni zapału: chcieliśmy go odnowić, zasadzić ogród, stworzyć przytulne gniazdko.
Wtedy powiedziałam, iż nie chcę czekać z dziećmi. Że jeżeli będziemy zwlekać, aż skończymy remont, wstawimy okna, wyłożymy ścieżki — możemy nie zdążyć. Czas przecież ucieka. Karol się wahał, mówił, iż w ciąży będzie mi ciężko, a on sam nie udźwignie obowiązków. Ale postawiłam na swoim. W końcu się zgodził. Pewnie dlatego, iż wiedział — i tak nigdy mi nie powie prawdy.
Pierwszy rok — nic. Drugi — znowu nic. Pobiegłam do lekarzy. Badania, analizy, terapie. Mówili mi: wszystko w porządku. Wystarczy skorygować hormony — i będzie można zajść w ciążę. Starałam się. Żyłam według kalendarza: kiedy jeść, kiedy brać leki, kiedy owulacja. A efekt? Tylko pustka. Każde spóźnienie traktowałam jak cud. Za każdym razem — łzy.
Błagałam Karola, żeby też się przebadał. Wymigiwał się: „U mnie wszystko gra. Mężczyźni nie mają takich problemów”. W końcu poszedł. Sam. Bez mnie. Przyniósł papier z pieczątką: „Zdrowy”. Uwierzyłam. Co innego mi pozostawało?
Próbowaliśmy. Szukałam najlepszych specjalistów. Rozmawialiśmy o in vitro. Wtedy zaczął naciskać: „To nienaturalne. Nie chcę tego. Może lepiej adoptujemy?”. Ale ja marzyłam o własnym dziecku. Żeby było moje — moje rysy, moja krew, moje serce. On się wykręcał, a ja walczyłam.
I tak, po dziewięciu latach wspólnego życia, kiedy dom był już gotowy, kiedy wszystko wydawało się na swoim miejscu — brakowało tylko dzieci, znalazłam nową klinikę w Warszawie. Zapisaliśmy się na wizytę oboje. Wiedziałam: trzeba powtórzyć wszystkie badania. Nalegałam. On się opierał. W samochodzie, w drodze tam, pokłóciliśmy się. Krzyczałam, żądałam, żeby wreszcie powiedział, co się dzieje. Milczał.
A potem, w gabinecie lekarza, kiedy już załamałam się i płakałam na wizycie, westchnął:
— Nie mogę mieć dzieci. Wiedziałem od początku.
Świat się zatrząsł. Nie wierzyłam. Krzyczałam. Patrzyłam w jego oczy i nie rozumiałam — jak on mógł. Jak mógł patrzeć, jak co miesiąc czekam, wierzę, leczę się, płaczę, żyję tą nadzieją… i milczeć. Nie przez miesiąc. Przez lata.
To była zdrada. Gorsza niż każda niewierność. Nie tylko mnie oszukał — okradł mnie z czasu. Najważniejszych lat. Najbardziej płodnych. Nie wybaczyłam. I nie wybaczę. Następnego dnia spakowałam rzeczy i wyjechałam. Złożyłam pozew o rozwód.
Dzwoni, pisze, przychodzi do mojej siostry. Chce „porozmawiać”. Ale ja nie chcę go choćby widzieć. Gdyby powiedział mi prawdę na początku — moglibyśmy coś z tym zrobić. Razem. Od razu. A on wybrał kłamstwo. Zimne, przewlekłe, rozciągnięte na dekadę. Wyszłam z tej historii inną osobą. I wiem już na pewno: lepiej gorzka prawda od razu, niż słodkie kłamstwo, które toczy cię od środka.