Wiedział, iż nie może mieć dzieci… i milczał. A ja – walczyłam, wierzyłam i traciłam siebie.
To moja historia, mój ból. Głęboki, palący, nieustający. Spędziliśmy razem dziesięć lat. Całą dekadę byłam u boku mężczyzny, którego widziałam jako swoją przyszłość, swoją podporę, ojca swoich dzieci. A okazało się, iż przez cały ten czas kłamał. Wiedział, iż nie może zostać ojcem. I milczał. Lata biegałam między klinikami, lekarzami, zastrzykami, nadzieją i łzami. A on tylko patrzył. Udawał, iż wszystko jest w porządku.
Poznałam Tomasza jeszcze w młodości – uczęszczaliśmy do tego samego liceum w Lublinie. Później spotkaliśmy się po latach, zaiskrzyło między nami, zakochaliśmy się, zaczęliśmy żyć razem. Doskonale wiedział, iż marzę o domu i dwójce dzieci. Mówiłam o tym od pierwszych dni naszego związku. Kiwał głową, uśmiechał się, zapewniał, iż też o tym marzy. A ja, naiwna, wierzyłam. Wierzyłam, iż znalazłam swojego człowieka.
Wzięliśmy ślub – skromnie, ale z sercem. Wspólnie zabraliśmy się za nasze marzenie: kupno domu. Pracowaliśmy jak wół przez cały rok, bez odpoczynku, bez wyjazdów, bez wolnych weekendów. Kupiliśmy mały domek na przedmieściach Poznania. Stary, z krzywym płotem i zaniedbanym ogrodem. Ale byliśmy pełni zapału: chcieliśmy go odnowić, zasadzić drzewa, stworzyć przytulne gniazdko.
Wtedy powiedziałam, iż nie chcę czekać z dziećmi. Że jeżeli będziemy zwlekać, aż skończymy remont, wymienimy okna, wyłożymy ścieżki – może być za późno. Czas przecież płynie. Tomasz wahał się, mówiąc, iż na urlopie macierzyńskim będzie ci ciężko, a on sam nie udźwignie wszystkiego. Ale ja nalegałam. W końcu się zgodził. Pewnie dlatego, iż wiedział – i tak nie wyjawi prawdy.
Pierwszy rok – nic. Drugi – znowu nic. Pobiegłam do lekarzy. Badania, analizy, leczenie. Mówili mi: wszystko w porządku. Wystarczy trochę skorygować hormony – i będzie można spokojnie zajść w ciążę. Starałam się. Żyłam od cyklu do cyklu: kiedy jeść, kiedy łykać tabletki, kiedy owulacja. A efekt? Pustka. Każde spóźnienie czekałam jak cudu. Za każdym razem – łzy.
Błagałam Tomasza, żeby też się przebadał. Odpierał: „U mnie wszystko gra. Jestem mężczyzną, takich problemów nie mam”. W końcu poszedł. Sam. Bez mnie. Przyniósł papier z pieczątką: „Zdrowy”. Uwierzyłam. Co innego mi pozostawało?
Próbowaliśmy. Szukałam najlepszych specjalistów. Rozmawialiśmy o in vitro. Wtedy zaczął naciskać: „To nienaturalne. Nie chcę. Może lepiej adoptujmy”. Ale ja marzyłam o własnym, o krwi z krwi. O dziecku, w którym będzie cząstka mnie. On unikał tematu, a ja – walczyłam.
I tak, po dziewięciu latach wspólnego życia, kiedy dom był już urządzony, kiedy wszystko wydawało się gotowe – brakowało tylko dzieci, znalazłam nową klinikę w Krakowie. Zapisałam nas oboje na wizytę. Wiedziałam: trzeba powtórzyć wszystkie badania. Nalegałam. On stawiał opór. W samochodzie, w drodze na miejsce, pokłóciliśmy się. Krzyczałam, domagałam się prawdy. On milczał.
A potem, w gabinecie lekarza, gdy już załamałam się i płakałam na wizycie, w końcu powiedział:
– Nie mogę mieć dzieci. Wiedziałem od początku.
Świat się zatrzęsł. Nie wierzyłam. Krzyczałam. Patrzyłam mu w oczy i nie rozumiałam – jak mógł. Jak mógł patrzeć, jak co miesiąc czekam, wierzę, leczę się, płaczę, żyję tą nadzieją… i milczeć. Nie przez miesiąc. Przez lata.
To była zdrada. Gorsza niż wszelkie niewierności. Nie tylko mnie okłamał – ukradł mi lata. Te najważniejsze. Najpłodniejsze. Nie wybaczyłam. I nie zamierzam. Następnego dnia spakowałam rzeczy i wyjechałam. Złożyłam pozew o rozwód.
Dzwoni, pisze, przychodzi do mojej siostry. Chce „porozmawiać”. Ale ja nie chcę go choćby widzieć. Gdyby powiedział mi prawdę na początku – moglibyśmy coś zmienić. Razem. Od razu. On wybrał kłamstwo. Chłodne, przewlekłe kłamstwo, rozciągnięte na dekadę. Wyszłam z tej historii inną osobą. I wiem na pewno: lepiej gorzka prawda od razu niż słodkie kłamstwo, które zżera cię od środka.