Wyszło szydło z worka – jestem wyznawczynią kultury zapierdolu. I muszę się z tego leczyć.
Ale wszystkim, którzy by mi chcieli współczuć napiszę, iż mam ostatni tydzień zajęć;D Wprawdzie w tym tygodniu jeszcze jedna komisja i jeszcze jedna walidacja, ale to już KONIEC.
Finito. Rok akademicki zamyka się w przyszłym tygodniu i już nie będę chodzić do pracy, hahahaha. Chyba sobie wyobrażacie, jak się cieszę.
To znaczy będą jeszcze egzaminy, eseje, papiery i wiecej papierów, tak do końca maja mniej wiecej mamy dość dużo pracy, potem są poprawki, ale to zupełnie inna robota. W domu, na własnej sofie, brzuchem z nogami do góry, może być w ogrodzie, jak właśnie nie pada, albo w kafejce, jak ktoś chce płacić 6.40 za coś co może sobie zrobić w domu (czasem chcę). Będę siedziała na trawce i wdychała lawendę. Będę jeździła do parku. Pojadę na trzy tygodnie do rodziców. Pomaluję korytarz i schody.
Kończy się też mój kurs na uniwerku, jeszcze mam 2 miesiące na napisanie kolejnych dwóch rozdziałów i trzech esejów. Dam radę. W tym tygodniu odpada mi też obserwacja niemowlęcia, to jest duże czasowe poświęcenie – dojazd, obserwacja i spisanie to spokojnie 5-6 godzin tygodniowo. Jeszcze tylko esej na zaliczenie. Odpadają zajęcia wtorkowe. Ostatnia sobota zajęć w kwietniu.
Już czuję oddech wolności.
Ściągnęłam nowe książki (Gwendoline Riley), odkryłam nowe podkasty (Gary Stevenson, trader który zarobił miliony i został lewakiem, nieczęsta kombinacja, fajna odtrutka na tych wszystkich memzenów), sadzę nowe rośliny (Fuchsia! miałam kiedyś piękne, dorodne drzewko i dzieciory mi połamały).