W oczekiwaniu na spotkanie
Wrzesień był ciepły, suchy i słoneczny. Niskie jesienne słońce raziło w oczy, szczególnie pod wieczór. Wojtek opuścił osłonę przeciwsłoneczną w samochodzie. On, jako wysoki, mógł się przed nim schronić, ale Kinga…
Ile razy proponował, żeby zostawiła auto pod domem. Sam by ją zawiózł do pracy, odebrał wieczorem. Tyle iż ich godziny pracy się nie pokrywały.
— Miło, iż się o mnie troszczysz — mówiła Kinga, przytulając się do niego. — Ale jeżdżę ostrożnie, sam to widzisz. Nie wyobrażam sobie bez auta.
— No dobrze, ale przynajmniej obiecaj, iż założysz okulary przeciwsłoneczne. Za tydzień zaczną się deszcze, zrobi się chłodniej. Choć mokra nawierzchnia i kałuże to też nie lepsze niż oślepiające słońce. W obu przypadkach łatwo o wypadek.
— Jesteś taki troskliwy. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję — odparła uroczyście.
Wojtek zaparkował pod blokiem i jak zwykle rzucił okiem na okna ich mieszkania na trzecim piętrze. Słońce odbijało się w szybach — nie mógł dostrzec, czy rolety są opuszczone. jeżeli nie, to w środku musiało być jak w piekarniku po całym dniu upału.
Zauważył też, iż auta Kingi nie ma na miejscu. Dziwne, nie zadzwoniła, nie uprzedziła, iż się spóźni. Spojrzał na telefon — brak nieodebranych połączeń i wiadomości. Kinga kończyła pracę godzinę wcześniej niż on. Zwykle zdążyła już przygotować kolację, zanim wrócił.
Schował telefon do kieszeni, zamknął auto i wszedł do klatki.
***
Poznali się półtora roku temu. Wojtek wracał z pracy i zauważył samochód z otwartymi drzwiami, a obok niego drobną, zdezorientowaną dziewczynę. Od razu zrozumiał — przebita opona. Zatrzymał się i zaproponował pomoc. Tak się poznali, a potem zaczęli się spotykać.
Kinga mieszkała na wynajmowanym. Delikatna, niewysoka, dumna i niezależna. Przy niej czuł się silny i doświadczony. Chciał ją chronić przed wszystkim, ale ona się złościła, uważając się za dorosłą i samodzielną. niedługo zaproponował, by się razem wprowadzili. Po co płacić za wynajem, skoro i tak większość nocy spędzała u niego?
Jego mieszkanie, typową męską norę, Kinga przemieniła niepostrzeżenie. Pojawiły się koce, kolorowe poduszki na kanapie, przytulne lampki. Mieszkanie stało się domem, pełnym ciepła i zapachów pieczonego mięsa, duszonych warzyw i wanilii. To już nie był zwykły kawalerek, ale przytulne gniazdko.
Pewnego dnia Kinga przyniosła z ulicy brudnego szczeniaka. Chował się przed deszczem pod zniszczonym krzakiem przy wejściu.
— Kinga, po co go wnosisz? Brudny, śmierdzi i pewnie ma pchły. Może choćby jest chory. — Wojtek się wściekał. Nie lubił psów, ani żadnych innych zwierząt.
— Wojtek, jak możesz? Popatrz, jaki słodki! Nie ma pcheł, tylko zmarzł. Na ulicy zginie. Umyję go, jutro zabiorę do weterynarza. Nie martw się, sama będę po nim sprzątać. Jest prześliczny, prawda? — Przycisnęła mokrego, drżącego szczeniaka do piersi.
— Wiesz, iż nie znoszę kotów, a co dopiero psów. Zostaw go jutro w lecznicy — rzekł wojowniczo.
Spojrzała na niego w ten sposób, iż zrozumiał — jeżeli będzie się upierał, Kinga odejdzie razem z psem. A na to nie mógł pozwolić. Wojtek był zakochany. Żadnej kobiety nie kochał tak mocno jak tej drobnej dziewczyny. Nie miał wyjścia — musiał się pogodzić z psem.
Niezbyt groźnemu szczeniakowi Kinga nadała dostojne imię — Burek. I pies od razu je zaakceptował, unosząc łeb i nastawiając oklapnięte uszy.
— Widzisz, podoba mu się — ucieszyła się Kinga.
— Burek! — zawołał Wojtek, ale pies choćby się nie odwrócił, tylko poruszył uchem, jakby mówił: „Daj spokój”.
Dobre jedzenie gwałtownie przysłużyło się Burkowi. Po pół roku wyrosnął na sporego psa o rudym, jedwabistym futrze. Miał w sobie krew wielu ras, ale jedno było pewne — gdzieś w jego przodkach musiał być retriever.
Choć Wojtek się z nim bawił i głaskał, Burek uważał Kingę za przywódcę. Słuchał tylko jej, ignorując polecenia Wojtka i chodząc za nią krok w krok. choćby go to trochę irytowało.
Tak żyli we trójkę. Wojtek był zadowolony, choćby z Burkiem się jakoś dogadywał i wyprowadzał go rano na spacery. O dzieciach nie myślał. Kiedyś pewnie będą, ale na razie dobrze im było we trójkę.
***
Jeszcze zanim wszedł do mieszkania, Wojtek usłyszał skomlenie i szczekanie Burka. Gdy tylko otworzył drzwi, pies przemknął obok niego i pognał na dół.
Wojtek westchnął ciężko, zamknął mieszkanie i ruszył za nim.
— Nie szalej, przyjacielu — mruknął do psa, który drapał już wejściowe drzwi.
Zwykle czekał, aż założą mu smycz, ale dziś zachowywał się dziwnie i niecierpliwie. Wybiegł na ulicę, odsunął się, spojrzał i skinął głową, jakby zapraszając Wojtka do pościgu.
— Idę już, idę. Gdzie się tak spieszymy? — mruczał Wojtek, doganiając go.
Burek nerwowo poruszył uszami i nagle ruszył przed siebie.
— Stój! — krzyknął Wojtek. — No bez jaj! Gdzie ty lecisz?
Pies co chwilę przystawał, oglądał się, sprawdzając, czy Wojtek nadąża, i pędził dalej, jakby kierował się jakimś wewnętrznym kompasem.
Wojtek wiedział, iż Burek nie biegł bez powodu. Tylko w jeden sposób się tak spieszył — gdy czuł, iż Kinga jest blisko. Złe przeczucie zmusiło go do szybszego biegu, by nie stracić psa z oczu. Niepokój Burka udzielił się i jemu.
Przebiegli mały park, gdzie zwykle spacerowali, potem pędzili między blokami. Wojtek łapał powietrze, serce waliło mu jak młot. Gdzieś przed sobą usłyszał gwałtowne szczekanie. Ruszył z całych sił, przeklinając młodość i energię psa, obiecując sobie, iż zacznie biegać.
Wypadł na wąską uliczkę wijącą się między niskimi domami starej części miasta. Burek stał na poboczu i skomlał, węsząW końcu Wojtek zrozumiał, iż Burek prowadził go tam, gdzie ostatni raz widział Kingę, i gdy stanął nad świeżo zasypanym grobem psa, poczuł, iż teraz naprawdę jest sam.