Teściowa oskarża mnie o kradzież syna, który przestał spełniać jej kaprysy

2 tygodni temu

Teściowa przeklina mnie za to, iż ukradłam jej syna, który przestał spełniać jej kaprysy.

Trzy lata temu przekroczyłam próg domu rodziny mojego męża i od razu zrozumiałam: mój Krzysiek nie miał w tym gnieździe miejsca na szczęście. Całe ciepło matczynego serca przeznaczone było dla młodszego syna, Jacka, a Krzyś pozostawał tylko cieniem — wiecznym pomocnikiem gotowym zginać się przed każdym jej rozkazem. Jacek zaś kąpał się w uwielbieniu: rozpieszczali go, chronili jak kruchy skarb, nie pozwalając choćby palcem kiwnąć.

Teściowa, Grażyna Stanisławowa, i teść, Wiesław Janowicz, mieszkali w dużym drewnianym domu na skraju wsi, otoczonej niekończącymi się polami i rzeką. W takim miejscu pracy nigdy nie brakowało: raz naprawić ganek, raz wzmocnić stodołę, raz wypielić grządki. Do tego kury, kozy, ogród — roboty starczyłoby dla całej brygady. Dziękowałam losowi, iż z Krzyśkiem mieszkaliśmy daleko, w mieście, pięć godzin drogi od ich gospodarstwa. On sam cieszył się tą wolnością. Ale gdy tylko pojawiał się w rodzinnym domu, spadała na niego lawina obowiązków, jakby on nie był synem, ale najemnym robotnikiem pracującym za kawałek chleba.

Gdy zaczęliśmy razem mieszkać, Grażyna Stanisławowa śpiewała nam pieśni o sielskim raju: ogniska pod gwiazdami, wędki nad rzeką, świeże powietrze i domowy kwas. Daliśmy się nabrać na te bajki i postanowiliśmy spędzić pierwszy wspólny urlop w ich wsi. Marzyliśmy o spokoju, długich wieczorach nad wodą, ciszy przerywanej tylko szelestem liści. Ale marzenia rozbiły się o surową rzeczywistość już na dworcu.

Ledwo zmęczeni podróżą przekroczyliśmy próg, a urlop zamienił się w pył. Krzyśka od razu wyposażono w podarte gumowce i wysłano naprawiać płot. Mnie jest nie dali ochłonąć, posadzili przy stole kuchennym przed górą ziemniaków i misek pozostawionych po jakiejś biesiadzie. Potem było gotowanie dla całej gromady: teść, teściowa, ich znajomi, dalsi krewni. Dwa tygodnie urlopu stały się katorgą. Ognisko rozpaliliśmy raz — i to tylko po to, by upiec mięso dla gości. Nad rzekę Krzyś w końcu nie poszedł. Ale najbardziej wkurzało zachowanie Jacka. My z mężem biegaliśmy po podwórku jak osaczone zwierzęta, a on, leniwy i zadufany, wylegiwał się na werandzie z telefonem albo spał do południa. Jego życie sprowadzało się do trzech punktów: kanapa, kuchnia, toaleta. A Grażyna Stanisławowa patrzyła na niego z zachwytem, jakby był jej jedyną nadzieją.

Siódmego dnia tego koszmaru nie wytrzymałam. W nocy, gdy wreszcie zostaliśmy sami, spytałam Krzyśka: „Dlaczego twój brat nic nie robi? Poza spaniem, czym on się zajmuje?” Mąż, patrząc zmęczonym wzrokiem w sufit, odparł, iż Jacek to „przyszły geniusz”. Matka uważa, iż musi oszczędzać siły na studia, a brudna robota to nie jego poziom. Studia, prawdę mówiąc, ciągnęły się już dziewiąty rok: raz wyrzucą, raz przyjmą z powrotem, kolejna porażka. A Krzyś? Latami przyjeżdżał na pomoc: łatał dach, rąbał drewno, kopał ogród. Tak było, dopóki nie pojawiłam się w jego życiu.

Ten „urlop” był ostatnią kroplą. Zaczęłam rozmawiać z Krzyśkiem, iż czas zrzucić ten ciężar z pleców. Dlaczego on ma harować, podczas gdy Jacek żyje jak pan? Czy młodszy nie mógłby choć trochę się zainteresować? Rodzice miesiąc použebiejszczmyCzekali na nasz przyjazd, żeby naprawić oborę albo pobielić ściany, choć teść sam mógł wiele zdziałać. Ale Grażyna Stanisławowa strzegła Jacka jak skarbu, nie pozwalając mu choćby dotknąć miotły.

Ku mojej uldze, Krzyś się zastanowił. Pierwszy raz zobaczył, jak niesprawiedliwie jest wykorzystywany, i zgodził się: dość bycia wiecznym wybawcą. Postanowiliśmy już nie ulegać namowom. Na majówkę, mimo telefonów teściowej, zostaliśmy w domu. I na inne święta też nie pojechaliśmy. A gdy nadarzyła się okazja, by pojechać na prawdziwy urlop — z morzem, słońcem i wolnością — powiedzieliśmy o tym rodzinie. Grażyna Stanisławowa wybuchła jak wulkan. Krzyczała, iż zdradziliśmy rodzinę, iż potrzebują naszej pomocy. Krzyś zimno zapytał, jakiej konkretnie. Okazało się, iż planują przebudowę werandy — i oczywiście liczylNa to mój mąż odpowiedział krótko: „Niech Jacek wam pomoże, skoro tak bardzo go chronicie.”

Idź do oryginalnego materiału