Paradoksalnie, przynajmniej w tym „odlotowym” aspekcie będzie to temat przyziemny. Bo chociaż ptaki czy wiele owadów posiadają zdolność do lotu, to za wysoko nie podskoczą, czy też nie polecą. O tym decydują także adekwatności fizyko-chemiczne atmosfery. Ale nie o fizyce i chemii będę tu pisał.
Oborzyska, nie takie znów Stare
Podtytuł, jak to w moich tekstach bywa, stanowi nieco żartobliwe potraktowanie sprawy. Oborzyska są przecież Stare – ten przymiotnik dookreśla, współtworzy nazwę rzeczonej wsi.
Ale moim oczom ukazała się raczej nowa infrastruktura kolejowa, ekrany akustyczne, wreszcie zabudowania. Dopiero, gdy wyszedłem z peronu opatulonego szczelnie wspomnianym ekranem, dojrzałem kościół i cmentarz, które świadczą o budzącej szacunek historii tego miejsca.
Ja jednak przybyłem tutaj jako do punktu startowego swojej peregrynacji do Czempinia. Miałem tam dotrzeć na szesnastą, gdyż zostałem zaproszony na wernisaż wystawy fotograficznej, stanowiącej zwieńczenie spotkań fotograficznych zorganizowanych przez tamtejsze Centrum Wsparcia Seniora.



Nim jednak do tego doszło, stanąłem na początku alei robinii akacjowatych, zwanych również grochodrzewami. W tym miejscu wziąłem głęboki oddech i, będąc pod wpływem świeżego powietrza, wyjąłem z plecaka lornetkę.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Z daleka widziałem idących w moim kierunku ludzi, których moja sylwetka – nieznanego osobnika stojącego na środku alei i wypatrującego czegoś w przydrożnych drzewach – musiała nieco zaskoczyć. Zbliżali się więc niespiesznie, bacznie obserwując, czy ze mną wszystko w porządku. Okazało się, iż to dwie panie, starsza i młodsza, spacerujące z pieskiem.
Ale aleja!
Szpaler drzew robił imponujące wrażenie i prowadził wprost do lasku, który, zdaje się, pełni rolę magnesu dla miejscowych grzybiarzy. Minęły mnie choćby dwa samochody osobowe, które widziałem później zaparkowane, „wdzióbnięte” niczym kleszcze w tkankę leśną.
Wcześniej, na polu, dojrzałem stado łań z młodymi. Niedaleko nich, ale osobno, stały obok siebie dwa rogacze, które pomknęły w sobie tylko znanym kierunku. Z kolei łanie, żerując, zbliżały się do tego samego lasu co ja, tyle iż weszły do niego z zupełnie innej strony. Wciąż miałem jednak wrażenie, iż za chwilę stado to spotka się ze mną w samym lesie. Aparat fotograficzny trzymałem więc w gotowości.
Jeszcze w alei przywitały mnie kowaliki, bogatki i modraszki. To było główne „menu” ptasie. Gatunki te towarzyszyły mi przez całą dzisiejszą podróż. Dzień był do pewnego momentu słoneczny, ale właśnie się zachmurzyło. Raz po raz zawiewało tak, iż bałem się, żeby jakiś słabszy konar robinii nie pacnął mnie po głowie. Liści na drodze miejscami leżało całkiem sporo, a było to na tyle malownicze zjawisko, iż skierowałem na nie swój aparat fotograficzny. Fotograf, jak to fotograf, gdy wykonuje swoje dzieło – paradoksalnie – świata wokół nie widzi. Trzeba zawsze na takiego uważać, zachować wobec niego szczególną ostrożność.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Zachwyciły mnie więc liście, które kumulowały się w bardziej nadrożnej (niż przydrożnej) kałuży i nagle – mlask i ślizg! – kilka brakowało, a zażyłbym kąpieli błotnej. Został głęboki ślad mojego wdepnięcia w błotnistą masę – nie tylko zresztą na drodze, ale i na moim bucie.
Bardzo się ucieszyłem, euforia tę określiłem choćby odruchowo zestawem słówek, siarczyście wypowiedzianych pod nosem. Okoliczna trawa posłużyła mi do jako takiego wypolerowania obuwia. Mogłem iść dalej.
Las i pole
Dałem więc nura w las, a następnie ów las wywiódł mnie w pole. To znaczy szedłem sobie laskiem, a tu nagle – z jednej strony – las się skończył na rzecz pola. Tym samym, odsłonił się widok na linię kolejową, zresztą uczęszczaną z niemałą częstotliwością przez różnej maści pociągi. Raz w tą, raz w tamtą.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Wszystkiemu temu, majestatycznie krążąc nad polem, przyglądały się dwa myszołowy. Tuż przy nich przeleciała sójka. Pewnie wybierała się gdzieś za morze, ale – jakoś bez przekonania. Zresztą, miała jeszcze daleką drogę, za daleką i – jak w wierszu – prawdopodobnie nic jej z tego nie wyjdzie.
Na tle nieba zamajaczyła też sylwetka kruka. gwałtownie przypomniałem sobie, iż tego rzadkiego kiedyś ptaka, widziałem ostatnio w centrum miasta – w liczbie dwóch osobników. Przeleciały może z trzydzieści metrów nad moją głową, radośnie pokrakując, co mnie bardzo ucieszyło. Inteligentne to stworzenia, a miło jest spotkać kogoś inteligentnego. Mądrego – jeszcze milej!
Cel wędrówki
Ponownie słońce zaczęło przezierać zza chmur, a ja, nie wiadomo kiedy, doszedłem do śródleśnej drogi asfaltowej, którą, zgodnie z przeznaczeniem, pomykały samochody. Było tu co prawda ograniczenie do pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, ale – mam wrażenie – dotyczyło ono głównie pieszych, ewentualnie rowerzystów… Choć akurat, szczęśliwie, jedni i drudzy mają tu wytyczoną swoją odrębną ścieżkę. Może to ten fakt napędzał kierowców, ale chyba nie usprawiedliwiało to osiąganych przez nich prędkości? Zakiksał dzięcioł, prawdopodobnie duży.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Stopniowo wygaszał się las, później pole i pojawiły się zabudowania Czempinia. Musiałem nieco przyspieszyć, gdyż – jeszcze chwila dalszych zachwytów i fotografowania – i wernisaż zacząłby się beze mnie.
Pięć minut przed szesnastą wparowałem do czempińskiej Tlenowni, gdzie znowu wziąłem głęboki oddech – zdążyłem rzutem na taśmę. Przywitałem się z zaprzyjaźnionymi pracownikami Centrum Kultury i udałem się podziwiać prace uczestników wystawy. Potwierdziło się to, co wiedziałem już z Poznania, gdzie prowadziłem spotkania i plenery dla tej grupy wiekowej: seniorzy mają oko – i na fotografię, i do fotografii!