Tajemniczy gość w ogrodzie
Jadwiga obudziła się od przenikliwego piania koguta sąsiadów. „Znów on!” – pomyślała z irytacją. Ptak umilkł, ale sen już uciekł, pozostawiając jedynie dziwny niepokój. Przewróciła się na skrzypiącym łóżku, czując wilgoć prześcieradła i lekki głód. Poranne światło, przebijające się przez wyblakłe firanki, raziło ją w oczy, potęgując rozdrażnienie.
Niechętnie wstała, szczelając się z zimna. Mycie lodowatą wodą ze studni już ją nie dziwiło, ale zmywanie naczyń w takiej wodzie wciąż było udręką. Dom cioci Zofii, w którym gościła, nie miał ciepłej wody. Stary, zniszczony czasem, ale swój – ten dom pamiętał dzieciństwo jej ojca i ciotki. Wybudował go jeszcze dziadek, a każda skrzypiąca deska zdawała się oddychać historią.
Po śmierci dziadków Zofia została sama. Jej córka wyjechała za granicę, syn studiował w Warszawie. Jadwiga, chcąc dotrzymać cioci towarzystwa i sama powspominać, przyjechała na wieś w drugim tygodniu urlopu. „Miło będzie dla obu nas, a i pomoc choć niewielka” – myślała, pakując walizkę.
Gospodarstwo nie wymagało wiele. Pięć lat temu ojciec Jadwigi, Marek, wymienił starą piec na gazowy kocioł, ułatwiając życie. Mimo to Jadwiga tęskniła za czasami, gdy dom ogrzewała żywa piec, a w powietrzu unosił się zapach drewna. Prace w ogrodzie nie były uciążliwe: podlewanie, plewienie – robiła to z nieoczekiwanym zapałem, jakby wracała do zapomnianego rytmu.
Wczoraj ciocia wyjechała do sąsiedniej wioski na trzy dni – na pogrzeb czy święto, Jadwiga nie pytała. Zofia kazała „pilnować domu”, ale co to znaczy, dziewczyna nie była pewna. Zwierząt już nie chowano, mleko i śmietanę ciocia kupowała od sąsiadów. Ogród? Przywykła. Można więc było zająć się sobą – spacerami, czytaniem, ciszą.
Wyszła do sadu, zerwała dojrzałe jabłko i z uśmiechem wdychała świeże powietrze. Ten urlop był inny. Rok temu wylegiwała się nad morzem, a dwa lata temu podróżowała po Europie, ale ten stary dom w maleńkiej wsi pod Lublinem był wyjątkowy, swojski. Lekki wiatr przyniósł dziwny dźwięk, jak szelest albo jęk, przebijający się przez śpiew ptaków.
Jadwiga zaniepokoiła się i ruszyła w jego stronę. Zajrzała za szklarnię – nikogo. Obeszła ogród – cisza. Tylko rudy kot sąsiadów zeskoczył z płotu i zniknął w trawie. Dźwięk stał się głośniejszy. Zawahała się: wyjść w domowym ubraniu? Machnęła ręką i przemierzyła podwórze, przedzierając się przez pokrzywy. Sad pełen był jabłoni i grusz, dalej rosły wiśnie i rokitnik, a przy domu kwitły maliny i porzeczki.
W gąszczu wiciokrzewu, splątanego z liliami, Jadwiga zastygła. W wysokiej trawie leżał młody mężczyzna. Serce zamarło jej z przerażenia.
– Hej… – uklękła, delikatnie dotykając jego ramienia. – Żyjesz?
Przewróciła go na plecy. Oddychał ciężko, twarz miał bladą. Pobiegła do domu, nalała wiadro lodowatej wody i wróciła. Opryskała mu twarz, zmoczyła ręcznik i przyłożyła do czoła. Nieznajomy słabo otworzył oczy.
– Wody… – wycharczał.
Pomogła mu usiąść, opierając o płot, i podała kubek.
– Potrzebujesz lekarza – oznajmiła stanowczo. – Co się stało?
– Tak, pokłóciłem się z kolegą – skrzywił się. – Lekarz niepotrzebny, pomóż tylko wstać.
Podtrzymując go, zaprowadziła do domu. Tam runął na łóżko i natychmiast zasnął.
– No proszę – mruknęła Jadwiga. – Cóż, różnie bywa.
Zaczęła gotować obiad, zerkaZapomnieli o całym świecie, siedząc na łące, a zachód słońca przypomniał im, iż najważniejsze spotkania zdarzają się przypadkiem.