Stoję w mojej małej budce przy wjeździe na podwórku przy ulicy Przemysłowej w Warszawie i patrzę, jak deszcz stukiem przyciska się do rozgrzanego asfaltu. Para podnosi się z ziemi tak gęsto, iż mam wrażenie, iż zaraz zza rogu nie wyjedzie czarny jeep jakiegoś lokatora, ale zjawa w białej szacie na białym koniu. Powietrze jest ciężkie, wilgotne i lekko słodkawe od zapachu mokrej lipy.
Otworzyłem okienko, by przewietrzyć wnętrze, i natychmiast wpadła do szpary rozdzierająca letnia burza. Wziąłem łyk ostudzonej herbaty z kryształowego szklanka i sięgnąłem po radiowęzeł. Złapałem jakąś zapomnianą falę, na której szorstki baryton śpiewał o miłości i czereśni. W taką pogodę myśli płyną lekko. A o czym myśleć?
Już piętnaście lat pełnię rolę strażnika tego cichego, zamkniętego podwórka, świadkiem jego małych dramatów i radości. Znam rodzinę z mieszkania nr 45, co zawsze kłóci się o poranku, bo wychodzi z domu jak poparzone, a ja nieśpiesznie warczę na nią. Wiem, iż rudy kot z drugiego piętra, zwany przez sąsiadów Kicia, w rzeczywistości ma na obroży wyryte imię Zenon. Rozumiem, iż nastolatek z jedenastego piętra potajemnie pociąga za papierosa przy rogu, myśląc, iż nikt go nie widzi.
Moja budka jest swego rodzaju centrum wszechświata. Tu przywożono zgubione klucze, tu biegły dzieciaki, prosząc o telefon do rodziców, kiedy ci zapomnieli ich odebrać ze szkoły. Pewnego dnia ktoś przyniósł małego szczeniaka w kartonowej pudle. Został u mnie. Teraz pies o imieniu Puszek śpi w mojej budce, mrucząc w locie.
Drzwi budki zaskrzypiały. Na progu stała cała przemoczona dziewczynka, lat około ośmiu, Jadzia z mieszkania nr 33. Trzymała w rękach zmiażdżony bukiet mniszków i jakiejś przydrożnej trawy.
Dzień dobry szepnęła. To dla pana.
Dla mnie? zdziwiłem się. Skąd to wziął pan?
Mama mówi, iż pan zawsze nas ratuje. A tata twierdzi, iż pan jest filarem tego podwórka. Nie wiem, co to filar, ale pewnie coś bardzo ważnego, jak słup, który wszystko trzyma.
Wziąłem bukiet. Mniszki już prawie opadły, zostawiając nagie zielone łodygi, ale wciąż pachniały miodem i dziecięcą beztroską.
Usiądź, wytrzesz się mruknąłem, wskazując na stołek. Herbatka?
Dziewczynka skinęła głową, zrzucając mokre sandały. Nalałem jej herbaty do żelaznego kubka z wizerunkiem niedźwiedzia. Siedzieliśmy w milczeniu, słuchając, jak deszcz cichnie, zamieniając się w miękki, kołyszący szept. Puszek obudził się i węszył w dłoni Jadzi, szukając uwagi.
Dlaczego pan zawsze tu jest? zapytała, przeglądając stare kalendarze na ścianie.
Żeby takie jak ty nie zaginęły odpowiedziałem. Żeby klucze były znajdowane. Żeby ZenonKicia wracał do domu na czas.
Pan jak bohater poważnie stwierdziła Jadzia.
Jestem bohaterem odparłem w tym samym tonie. Tylko płaszcza nie dostałem. Dostaliście mi tę budkę i wjazd.
Odprowadziłem dziewczynkę do klatki, kiedy deszcz w końcu ustał. Wracając, zauważyłem, iż zza rogu wyłonił się ten sam nastolatek. Chłopak zamarł, widząc mnie, i nerwowo wcisnął rękę z papierosem do kieszeni.
Nie chowaj powiedziałem. i tak widać. I pachnie.
Nie powiesz mamie? wymamrotał przerażony.
Po co? To twoja sprawa. Ale i płuca są twoje. Myśl.
Przeszedłem obok, zostawiając chłopaka w lekkim szoku.
Wieczorem, gdy niebo wyjaśniło się i przybrało granatowy odcień, a w kałużach rozbłysły pierwsze gwiazdy, zamykałem wjazd. Rzuciłem ostatnie spojrzenie na podwórko już cichnące, zasypiające. W oknach zapalały się światła, ktoś śmiał się przy otwartym oknie, w powietrzu unosił się zapach pieczonych ziemniaków i koperku.
Pogłaskałem Puszka po głowie, zgasiłem światło w budce i zamknąłem drzwi na klucz. Zwykły dzień dobiegł końca. Nic nadzwyczajnego się nie stało. Nikt nie podziękował mi, w gazetach nie wypisano mojego imienia. Ale byłem tym filarem. Tym, co trzyma. Tym, do którego można przyjść z pomiętanym bukietem mniszków w najgorszy deszczowy dzień.
To było ważniejsze, niż mogło się wydawać. Ruszyłem w stronę swojego małego mieszkania w tym samym podwórzu i czułem się nie tylko strażnikiem, ale właścicielem małej, ale niezwykle istotnej wszechświata.
Jednak poranek nastąpił z nieprzyjemnym zaskoczeniem. Ktoś w nocy pomackał moją budkę. Po bokach stała wgniecenie, jakby wjechał samochód, a drzwi otwierały się teraz z trudem, skrzypiąc przy dotyku asfaltu.
Puszek, wystraszony, kręcił się przy moich stopach, węszył w uszkodzonym metalu i cicho piszczał. Obwąchałem wgniecenie, mruknąłem z uznaniem. Nie zacząłem nikogo obwiniać ani szukać winowajcy. Wziąłem głęboki oddech, otworzyłem skrzypiące drzwi i nalałem sobie poranną herbatę. Problem trzeba rozwiązywać, nie debatować.
Pierwsza, która zauważyła szkodę, była oczywiście Jadzia. Szła na letni plac z jasnym plecakiem.
Ojej! zatrzymała się, szeroko otwierając oczy. Wasz domek zniszczono!
Nic, naprawimy odpowiedziałem spokojnie. Domek, jak człowiek, też może dostać siniaka. Ważne, by w środku było w porządku.
Wieść rozeszła się po podwórzu jak błyskawica. Do budki podbiegli mieszkańcy.
Panie Michalski, co to za bezczelność? zirytowała się starsza pani z trzeciego piętra, Grażyna Władysławowa. Nocą tu wędrowały hałaśliwe maszyny, słyszałam! To chyba oni!
Trzeba to zgłosić na policję ktoś zasugerował.
Nie potrzebujemy policji odrzuciłem. Załatwimy to sami.
Podszedł ten sam nastolatekpalacz, Dima. Ręce w kieszeniach, spojrzenie pod kątem, ale w oczach szczere zainteresowanie.
Dość mocne wgniecenie stwierdził, próbując brzmieć obojętnie. Potrzebny będzie młotek i może coś do wyprostowania.
Spojrzałem na niego z nowym zainteresowaniem.
Znasz się na tym?
Czasem razem z ojcem w garażu kombinuję wzruszył ramionami Dima.
Wtedy wydarzyło się coś niezwykłego. Zwykle rozdzielone podwórko, żyjące własnym życiem, nagle zjednoczyło się wokół jednego celu naprawy budki. Grażyna Władysławowa przyniosła domowe pierożki, by siła była. Mężczyzna z mieszkania nr12, wiecznie pośpieszny i mroczny, Aleksander, miał w szatni farbę samochodową idealnie zieloną, w kolor podwórka. Przyniósł też mały podnośnik, by delikatnie wyprostować metal.
Dima okazał się głównym inżynierem. Przyjrzał się uszkodzeniu, zmarszczył brew i wydał werdykt:
Podnośnikiem nie wystarczy. Trzeba wcisnąć od wewnątrz i uderzyć młotkiem. Ktoś ma łom?
Znalazł się łom. Prace ruszyły pełną parą. Stałem z boku, popijając herbatę i patrząc, jak cała społeczność naprawia moją małą twierdzę. choćby ZenonKicia przyszedł i usiadł na chodniku, obserwując wszystkim z wyraźnym dostojeństwem inspektora.
Jadzia biegała wokół, podając narzędzia, segregując je na duże, małe i błyszczące. Puszek merdał ogonem i szczekał przy każdym uderzeniu młotka, biorąc czynny udział.
Do południa najgorsze już za nami. Wgniecenie prawie się wygładziło, pozostały jedynie drobne ślady. Aleksander, spocony, ale zadowolony, przygotowywał się do gruntowania i pomalowania naprawionego miejsca.
Będzie jak nowe, panie Michalski! zawołał, szeroko się uśmiechając. Ja podniosłem mój kryształowy szklankę z herbatą gest, który znaczył więcej niż słowa.
W tym momencie podwórze zaliczył czarny, błyszczący SUV. Okno po stronie kierowcy opadło, a z niego wyjrzała czerwona, nieprzespana twarz.
Hej, strażniku! Otwórz wjazd, po co wszyscy się zatrzymali? Nie macie nic do roboty?
Wszyscy zamarli. To był najgłośniejszy lokator z najwyższego piętra, zawsze niezadowolony i w pośpiechu, którego hałaśliwy pojazd, według Grażyny Władysławowej, przyciągnął nocnych wandali.
Powoli wyszedłem z budki. Nie spieszyłem się do przycisku. Spojrzałem na mężczyznę w samochodzie, potem objąłem wzrokiem zgromadzonych: Jadzię z szeroko otwartymi oczami, Dima trzymającego młotek, Aleksandra z pędzlą, Grażynę Władysławową z pierogami.
Czułem się nie strażnikiem, a kapitanem okrętu.
Objazd wolny powiedziałem spokojnie. Wjazd zostanie zamknięty na przerwę techniczną.
Co?! wykrzyknął kierowca. Ja ci
My tu przerwał go nagle Aleksander, stawiając krok naprzód. Jego głos był cichy, ale stanowczy. Wytrząsnął ręce w ręczniku. Remont, proszę o objazd.
Mężczyzna w SUVie zatrzymał się, rozejrzał po zgromadzonych po mężczyźnie z pędzlą, po nastolatku z młotkiem, po starszej pani z surową twarzą, po dziecku. Zrozumiał, iż są jednością. Po chwili odjechał na objazd.
Zapanowała cisza, po której Dima wybuchł śmiechem. Jadzia podążyła za nim, potem Grażyna Władysławowa. choćby Aleksander uśmiechnął się.
Wróciłem do przycisku i otworzyłem wjazd. Zagrożenie odeszło. Spojrzałem na swoją budkę. Tak, nosiła już bojowy bliznę, którą niedługo zakryje świeża farba. Ale ta blizna stała się znakiem czegoś innego dowodem, iż nie jest to wina jednego, ale siła wspólnoty, o której zawsze wiedziałem, a dziś po raz pierwszy naprawdę zobaczyłem.
Nie jestem już tylko strażnikiem. Jestem tym, wokół którego to podwórko, nieświadomie, splata się w jedną całość. Łączy się niczym pęknięta porcelana, przyklejona niewidzialnym, trwałym klejem. A moja budka jest sercem tego małego świata, a ja go strzegę.

2 dni temu




