Serce pełne kotów: spotkanie, które wszystko zmieniło
Aniela rzadko odwiedzała rodzinną wieś nad rzeką Wisłą, godzinę drogi od Krakowa. Po szkole wyjechała do miasta, a wizyty w rodzinne strony można było policzyć na palcach. Życie wieściło powody, by nie wracać. Ostatni raz była tam na pogrzebach rodziców i na urodzinach młodszej siostry, Bronisławy, która pozostała w rodzinnym domu. Telefoniczne rozmowy z siostrą budziły w Anieli tęsknotę za młodością, za beztroskimi dniami. Tego lata postanowiła jednak przyjechać – dzieci i wnuki rozjechały się po świecie, a jej, samotnej emerytce, zachciało się odetchnąć powietrzem dzieciństwa, pochodzić boso po miękkiej trawie, pomieszkać w znanych ścianach, choćby tylko na chwilę.
Bronisława od dawna namawiała siostrę, by przyjechała, odetchnęła od miasta. Lato było bogate w jagody, a niedługo miały pojawić się grzy – można było zbierać, suszonymi cieszyć się zimą! W domu wsi były solidne, ulica zabudzona ceglanymi bliźniakami – pamiątka po czasach, gdy spółdzielnia wiejska kwitła. Jej przewodniczący, weteran wojenny i bohater, uczynił wieś wzorową: postawił świetlicę, przychodnię, szkołę – najlepszą w okolicy. Do dziś wspominano go ciepło.
Aniela szła ulicą bez pośrednictwa. W jednej ręce niosła stara walizkę, przez drugą przewieszony był płaszcz. Miejscowi witali się, a ona odpowiadała, choć twarzy nie poznawała. Jej też nie rozpoznawano, ale na wsi nie wypada zostawiać obcego bez uwagi.
— Anka! To ty?! – rozleglo się podejście pod sklepem wiejskim.
Aniela postawiła walizkę i przyjrzała się dobie życiu kobiety.
— Basia! Kowalczyk! – uśmiechnęła się radośnie, poznając przyjaciółkę z dzieciństwa.
— Patrzę, ty czy nie ty? – zaterkotała Barbara. — Od razu cię zauważyłam, na początku ulicy! Na długo do nas?
— Jak wyjdzie – wymówiła się Aniela, wzruszając ramionami.
— Och, u nas dużo się dzieje! Wpadaj, pogadamy! – Barbara promieniała, zarażając radością.
— Czy ty w ogóle umiesz milczeć? – roześmiała się Aniela, przejmując jej nastrój.
Ze sklepu wyszedł starszy mężczyzna z niewielką siatką. Przechodząc, lekko się ukłonił obu. Aniela odpowiedziała życzliwie. „Koszka czysta, ale pomięta, broda i wąsy siwe, dokładnie przycięte – zauważyła. – Widać, niedawno został sam”.
— Kto to? – zapytała Barbarę, gdy mężczyzna się oddalił.
— To Jan, był u nas weterynarzem – machnęła ręką przyjaciółka. — Dobry człowiek, ale jak przeszedł na emeryturę, to całkiem odleciał. Żona go zostawiła, wyjechała do miasta. A on żyje z kotami, całą emeryturę na nie wydaje. Zbiera bezdomną, chorych, pokaleczone. Leczy je, choćby operuje, mówią!
Po tygodniu Aniela spotkała Jana w tym samym sklepiku wiejskim. Kupowała mąkę na pierogi, ale pięć kilo nagle okazały się niemiłosiernie ciężkie. Postawiła worek na ławce, by złapać oddech.
— Pomogę – powiedział spokojny głos. Jan stał obok. — Idziemy w tę samą stronę. Niech pani niesie moją siatkę z pieluchami, a ja pani mąkę.
— Pieluchami? – zdziwiła się Aniela. — Panu one potrzebne?
— Nie mnie – zawstydził się Jan. — To dla Puszek, mojego kota. Ma na tyle chory kręgosłup, iż nie może chodzić, tylko pełza. Wyobraża sobie pani, jak wstyd mu się brudzić? Więc muszę…
— No, no! – zdumiała się Aniela. — A dużo ich pan ma?
— Z uszkodzonymi kręgosłupami? Tylko Puszek. Jest dwie trzyłape, jedna bez oka, jedna bez ogona. Niech się pani nie śmieje! Ogon to dla kota jak druga łapa, do równowagi i elegancji!
— Same panu o tym opowiedziały? – uśmiechnęła się Aniela, nie wytrzymując.
Jan zmarszczył brwi, biorąc jej śmiech za kpinę.
— Przepraszam, Janie – posłyszała się. — Mówi pan o ich uczuciach tak, jakby rozmawiał z nimi. A propos, proszę mi mówić Aniela.
— Tak, Anielo, nie uwierzy pani, jak wiele one mogą opowiedzieć! – ożywił się. — Ich mordki wszystko zdradzają: radość, żal, miłość.
— Dlaczego akurat koty? Był pan weterynarzem, pracował z wszystkimi zwierzętami. Nie ma mądrzejszych, pożyteczniejszych?
— Nie – odpowiedział stanowczo, kiwając głową. – Koty są bardziej ludzcy niż ludzie.
— Mogę odwiedzić panie podopieczne? – uśmiechnęła się Aniela.
— Będziemy czekać – odparł, przykładając dłoń do serca.
Tego samego wieczora Aniela, zabrawszy słoik świeżo ugotowanego konfituru wiśniowego, poszła do Jana. Bronisława wręczyła jej torebkę z gorącymi pierogami:
— Jan uwielbia moje pierogi, mówi, iż lepszych nie jadł!
— Bywał u was? – zdziwiła się Aniela.
— Ależ on gości w każdym podwórku! Krowę zaszczepić, świnię wyleczyć – nikomu nie odmawia. Dobra dusza! Choć śmieją się z jego kotów, to szanują.
Dom Jana stał na końcu ulicy. Mocny, ale ogród zarósł trawą – widać, gospodarz go nie potrzebował. Za to podwórko było uporządkowane: kurnik solidny, kury gdęczeć, drewutnia starczyłaby na dwie zimy. Samochód pod warstwą kurzu sugerował, iż Jan rzadko jeździ.
Na ganku wygrzewały się koty – trzy czy cztery? Jedna, zobaczywszy Anielę, wślągnięciała do domu, reszta przyglądała się nieufnie. Aniela zawahała się, ale drzwi otworzyły się i Jan, uśmiechając się, wyszedł:
— Już myślałem, iż pani nie przyjdzie! A tu Mruczka przybiegła, przemyka – gość, witaj! – Spod nóg wyglądała ta sama kotka. — Proszę wejść, napijemy się herbaty.
Jan z apetytem zajadał pierogi, chwalił konfiturę, częstował Anielę ciastkami i cukierkami. Nad stołem obserwował ich z półek tuzin kotów. Ku zaskoczeniu Anieli, nie było kociąt, a zapachu, którego się obawiała, też nie czuć było.
— Sterylizuję je – wyjaśniłAniela spojrzała na niego przez pryzmat porannej mgły, która spowijała wieś, i nagle zrozumiała, iż przez całe życie szukała właśnie takiego miejsca – gdzie ludzkie serce bije w rytm kocich łapek.