Ślubna kolumna ledwo zdążyła zahamować przed psem. Ale kto by się spodziewał…

1 dzień temu

Ślubna kawalkada ledwo zdążyła zahamować przed psem. Ale kto by pomyślał…
Boże, tylko nie spóźnijmy się! Kasia po raz trzeci w ciągu pięciu minut spojrzała na zegarek. Wojtek, na pewno zdążymy?
Kierowca limuzyny uspokajająco uśmiechnął się w lusterko:
Spokojnie, Kasia. Jedziemy zgodnie z harmonogramem.
Harmonogram. To słowo już dawno wyszło jej bokiem. Przez ostatnie dwa miesiące tylko o tym mówiono. Dokładny czas ceremonii, plan sesji zdjęciowej, kolejność przyjęcia wszystko rozpisane co do minuty.
Marek, jej narzeczony, nalegał, aby ich ślub był idealny. Ani jednej przeszkody, ani jednego błędu. Zawsze lubił, gdy wszystko szło zgodnie z planem. Pewnie wpływ miała jego praca jako dyrektora finansowego tam bez ścisłego harmonogramu ani rusz.
Kasia spojrzała na Marka. Siedział obok, wpatrzony w telefon pewnie po raz kolejny sprawdzał, czy wszystko idzie zgodnie z planem.
Dziwne. Gdy poznali się trzy lata temu, wydawał się zupełnie innym człowiekiem. Bardziej żywym.
Ich pierwsze spotkanie było zupełnym przeciwieństwem planowania. Kasia spóźniała się do pracy i przypadkiem wpadła na niego w drzwiach kawiarni, zalewając jego białą koszulę kawą. On zamiast się wściec, wybuchnął śmiechem i zaproponował, żeby wypili jeszcze jedną filiżankę razem.
Kasia uśmiechnęła się na to wspomnienie. Ale to było tak dawno…
Nagle rozległ się pisk hamulców. Kasia gwałtownie poderwała się do przodu na szczęście pas bezpieczeństwa ją przytrzymał.
Co się stało?! krzyknęła przestraszona.
Pies westchnął kierowca. Wyskoczył na drogę. Nie zdążyłem.
Serce zamarło jej w piersi.
Kasia wyskoczyła z samochodu, nie zważając na okrzyk Marka: Gdzie lecisz? Suknia się pobrudzi!.
Na asfalcie, tuż przed maską limuzyny, leżał duży, rudawy pies. Nie ruszał się.
O Boże szepnęła Kasia, podbiegając bliżej. Żyje?
Kierowca uklęknął przy psie:
Oddycha. Ale jest nieprzytomny.
Trzeba go natychmiast zawieźć do weterynarza!
Kasia Marek położył jej rękę na ramieniu. Nie mamy na to czasu. Ceremonia za czterdzieści minut.
Jak możesz tak mówić?! odwróciła się gwałtownie. Tu żywe stworzenie może umrzeć!
Nic mu nie pomożemy. Czekają na nas goście, urzędnik…
Mam w głowie urzędnika! w oczach Kasi zabłysły łzy. Nie możemy po prostu odjechać!
Tymczasem pozostałe samochody kawalkady też się zatrzymały. Goście zaczęli wysiadać, gromadząc się wokół.
Co się dzieje?
Dlaczego stoimy?
Boże, biedny pies…
Głosy zlały się w gwar. Niektórzy proponowali wezwać weterynarza, inni nalegali, żeby jechać dalej.
Wojtek Kasia zwróciła się do kierowcy. Wie pan, gdzie jest najbliższa lecznica?
Kilka kilometrów stąd. Ale…
Żadnych ale! Musimy go zawieźć!
Kasia! Marek chwycił ją za łokieć. Opanuj się! To nasz ślub!
Właśnie wyrwała rękę. Dzień, w którym dwoje ludzi obiecuje sobie miłość i wsparcie. Dzień, w którym przyrzekają być razem na dobre i na złe. A ty chcesz zostawić umierające zwierzę dla jakiegoś harmonogramu?!
Wtedy z boku rozległ się krzyk:
Burek! Burek!
W ich stronę biegł starszy mężczyzna, ciężko dysząc. Jego siwe włosy były potargane, a okulary zsunęły się na czubek nosa.
Burku, mój chłopcze upadł na kolana przy psie. Co ty narobiłeś? Mówiłem, żebyś nie uciekał.
Jego ręce drżały, gdy głaskał rudą sierść.
To pański pies? cicho zapytała Kasia.
Tak mężczyzna podniósł na nią załzawione oczy. Został mi tylko on. Po śmierci żony… Burek pomógł mi nie zwariować.
Ponownie zwrócił się do psa:
No co ty, głuptasie? Po co wybiegłeś na drogę?
Zawieziemy go do weterynarza stanowczo powiedziała Kasia. Wojtek, pomoże pan?
Kierowca skinął głową i ostrożnie uniósł Burka. Pies był ciężki z trzydzieści kilo. Jego bezwładne łapy i odrzucona głowa sprawiły, iż Kasię przeszedł zimny dreszcz.
Trzeba coś podłożyć zorientowała się, rozglądając się.
Ktoś z gości podał koc:
Proszę, tylko ostrożnie.
Rozłożyli koc na tylnym siedzeniu limuzyny i we czwórkę Wojtek, Kasia, Marek i Tadeusz delikatnie przenieśli psa. Jego ruda sierść wyglądała nienaturalnie blado w świetle wnętrza samochodu.
Burku, mój kochany szeptał staruszek, głaszcząc psa drżącymi rękami. Tylko nie umieraj.
Kasia usiadła obok, układając głowę Burka na swoich kolanach. Jej śnieżnobiała suknia momentalnie pokryła się rudymi włosami, ale choćby tego nie zauważyła.
Wojtek, jedziemy! poleciła. Tylko ostrożnie na zakrętach.
Przez całą drogę do lecznicy Kasia nie przestawała głaskać psa, przesuwając palcami po miękkiej sierści. Czuła nierówne bicie jego serca, widziała, jak drgają mu łapy.
Wytrzymaj, mały. Już prawie jesteśmy. Tylko wytrzymaj.
Tadeusz cicho pochlipywał obok, ocierając łzy drżącą dłonią.
Niech się pan nie martwi Kasia wolną ręką ścisnęła jego dłoń. Wszystko będzie dobrze. Zdążymy.
Poczuła, jak Marek, siedzący z przodu, odwrócił się i spojrzał na nią uważnie. W jego wzroku było zdumienie i podziw. Ale teraz nie miała na to czasu.
Burek nagle lekko się poruszył i cicho zawył.
Cicho, cicho, mój mały szepnęła Kasia, delikatnie głaszcząc go po głowie. Jesteśmy przy tobie.
Kasia w głosie Marka zabrzmiało rozdrażnienie. Spóźniamy się.
No to się spóźnimy.
Zwróciła się do gości:
Przepraszam, ale ceremonię trzeba trochę przełożyć. Mam nadzieję, iż zrozumiecie.
O dziwo, nikt nie zaprotestował. Wręcz przeciwnie

Idź do oryginalnego materiału