Serce wypełnione kotami: spotkanie, które zmieniło wszystko

1 dzień temu

**Serce pełne kotów: spotkanie, które wszystko zmieniło**

Marta rzadko odwiedzała rodzinną wieś nad Brdą, godzinę drogi od Bydgoszczy. Po szkole wyjechała do miasta, a wizyty w rodzinnych stronach można było policzyć na palcach. Życie ciągle podsuwało powody, by nie przyjeżdżać. Ostatnio była tu na pogrzebie rodziców i na urodzinach młodszej siostry Kasi, która została w rodzinnym domu. Telefoniczne rozmowy z siostrą budziły w Marcie nostalgię za młodością, beztroskimi dniami. Tego lata postanowiła jednak wrócić — dzieci i wnuki rozjechały się, a jej, samotnej emerytce, zachciało się odetchnąć powietrzem dzieciństwa, pobiegać boso po miękkiej trawie, choć na krótko zamieszkać w znajomych ścianach.

Kasia od dawna namawiała ją, żeby przyjechała, oderwała się. Lato było pełne jagód, a niedługo miały pojawić się grzyby — trzeba było przygotować zapasy na zimę! Będzie czym częstować gości i sama wspominać rodzinne strony. Domy we wsi stały mocne, ulica zabudowana ceglanymi bliźniakami — pamiątka po czasach, gdy miejscowy PGR prosperował. Były przewodniczący, weteran i bohater, zrobił z wsi wzór do naśladowania: wybudował dom kultury, przychodnię, szkołę — najlepszą w okolicy. Do dziś wspominano go z ciepłem.

Marta szła ulicą bez pośpiechu. W jednej ręce niosła stary kufer, przez ramię miał zarzucony płaszcz. Miejscowi witali się z nią, a ona odpowiadała, choć twarzy nie rozpoznawała. Pewnie i jej nikt nie pamiętał, ale na wsi tak było — obcego nie zostawiało się bez uwagi.

— Marzenka! To ty?! — rozległ się okrzyk pod sklepem.

Marta postawiła kufer i przyjrzała się kobiecie.

— Ewa! Kowalska! — uśmiechnęła się radośnie, rozpoznając przyjaciółkę z dzieciństwa.

— Myślałam, iż mi się przywidziało! — zasypała ją Ewa. — Od razu cię zauważyłam, jak tylko weszłaś na ulicę! Na długo do nas?

— Zobaczymy — odparła wymijająco Marta, wzruszając ramionami.

— O, u nas się dużo dzieje! Wpadnij, pogadamy! — Ewa promieniała, zarażając radością.

— Ciebie to nie da się prześcignąć w gadaniu! — zaśmiała się Marta, łapiąc jej nastrój.

Ze sklepu wyszedł starszy mężczyzna z małą reklamówką. Przechodząc, lekko się im ukłonił. Marta odpowiedziała skinieniem głowy i uśmiechem. *„Koszula czysta, choć pognieciona, broda i wąsy siwe, ale zadbane — pomyślała. — Wygląda, jakby niedawno został sam.”*

— Kto to? — zapytała Ewę, gdy mężczyzna odszedł.

— To Jan, był naszym weterynarzem — machnęła ręką przyjaciółka. — Dobry człowiek, ale jak przeszedł na emeryturę, to chyba mu odbiło. Żona go zostawiła, wyjechała do miasta. A on teraz żyje z kotami, całą emeryturę na nich wydaje. Zbiera bezdomne, chore, pokaleczone. Leczy je, podobno choćby operacje robi!

Tydzień później Marta spotkała Jana pod tym samym sklepem. Kupowała mąkę na pierogi, ale pięciokilogramowy worek okazał się nieoczekiwanie ciężki. Postawiła go na ławce, by złapać oddech.

— Pomogę? — usłyszała cichy głos. Obok stał Jan. — Idziemy w tę samą stronę. Niech pani weźmie moją reklamówkę z pampersami, a ja pani worek.

— Pampersy? — zdziwiła się Marta. — Dla pana?

— Nie dla mnie — zawstydził się Jan. — To dla Mruczka, mojego kota. Ma uszkodzony kręgosłup, nie może chodzić, tylko się czołga. Wyobraża pani sobie, jak jemu, dumnemu zwierzakowi, jest wstyd być brudnym? Więc trzeba…

— No proszę! — zdumiała się Marta. — A dużo pan takich ma?

— Ze schorzeniami kręgosłupa? Tylko Mruczek. pozostało dwóch trójnożnych, jeden bez oka, jeden bez ogona. Niech się pani nie śmieje! Kotu ogon jest jak noga — do równowagi i urody!

— Same panu o tym opowiedziały? — uśmiechnęła się Marta, nie mogąc się powstrzymać.

Jan zmarszczył brwi, biorąc jej śmiech za kpinę.

— Przepraszam, Janie — pospieszyła się. — Mówi pan o ich uczuciach tak pewnie, jakby z panem rozmawiały. Przy okazji, proszę mówić mi Marta.

— No właśnie, Marto, nie uwierzy pani, ile one potrafią powiedzieć! — ożywił się. — Ich mordki zdradzają wszystko: radość, urazę, miłość.

— Dlaczego akurat koty? Był pan weterynarzem, pracował pan ze wszystkimi zwierzętami. Nie ma mądrzejszych, bardziej pożytecznych?

— Nie — odpowiedział stanowczo Jan, potrząsając głową. — Koty są bardziej ludzkie niż ludzie.

— Mogę odwiedzić pana podopiecznych? — uśmiechnęła się Marta.

— Będziemy czekać — odparł, przyciskając dłoń do serca.

Tego samego wieczoru Marta, zabierając ze sobą słoik świeżo ugotowanego wiśniowego dżemu, poszła do Jana. Kasia wręczyła jej paczuszkę z gorącymi pierożkami:

— Jan uwielbia moje pierożki, mówi, iż lepszych nie jadł!

— Bywał u was? — zdziwiła się Marta.

— On bywa w każdym domu! Krowę zaszczepić, prosiaka wyleczyć — nikomu nie odmawia. Dusza człowiek! Choć śmieją się z jego kotów, to szanują.

Dom Jana stał na końcu ulicy. Mocny, ale ogródek zarósł trawą — widać, gospodarz nie miał na niego czasu. Podwórko jednak było zadbane: solidne szopy, gdaczące kury, stos drewna na dwie zimy. Samochód pod warstwą kurzu sugerował, iż Jan rzadko jeździ.

Na ganku wygrzewały się koty — trzy czy cztery? Jeden, zobaczywszy Martę, wślizgnął się do domu, reszta patrzyła nieufnie. Marta zastygła w miejscu, ale drzwi otworzyły się i Jan wyszedł z uśmiechem:

— Myślałem, iż pani nie przyjdzie! A tu Mruczka przybiegła, miauczy — gość idzie, wychodź! — Spod nóg wyglądał właśnie ten kot. — Proszę wejść, napijemy się herbaty.

Jan z przyjemnością zajadał pierożki, chwalił dżem, częstował Martę cukierkami i ciastkami. Przy herbacie obserwowało ich kilkanaście kotów, rozłożonych na półkach wzdłuż ścian. Ku zaskoczeniu MartyKiedy Marta wróciła do domu, w jej sercu zaczęły kłębić się myśli, iż może wśród tych opuszczonych kotów i tego samotnego człowieka znalazła coś, czego brakowało jej w wielkim mieście.

Idź do oryginalnego materiału