**Dom dla synów**
Kazimierz był z tych mężczyzn, którzy sami potrafią wszystko. Wybudował dom, dochował się dwóch synów i zasadził na swojej działce mnóstwo drzew. Życie miał, jak to mówią, nie przeżyte na próżno.
Dom postawił własnymi rękami, na obrzeżach Poznania, wśród innych domków jednorodzinnych. Z czasem podłączył gaz, wodę, zrobił wszystko wygodnie jak w mieszkaniu, choćby wannę wstawił. Tylko iż dom był przestronniejszy niż blok i bez natrętnych sąsiadów.
Żona, mądra i urodziwa, wszystko zdążyła: nakarmić, posprzątać, ogród dopilnować. Kazimierz we wszystkim jej pomagał. Rosły im dwa syny, różnica wieku pięć lat. Żyj i ciesz się.
Ale żona zachorowała ciężko i zmarła, gdy młodszy syn był w czwartej klasie. Długo Kazimierz opłakiwał stratę, ale nie dał się zwalić z nóg, nie utopił smutku w wódce. Ciężko było samemu, brakowało kobiecej ręki w gospodarstwie. O nowym małżeństwie choćby nie myślał.
Z żoną zawsze marzyli, iż dzieci zdobędą dobre wykształcenie, osiągną coś w życiu. Zrobili, co mogli. Starszy, Wojciech, skończył szkołę i poszedł na studia. Ożeni się – będzie gospodyni w domu. Kazimierz dumny był ze starszego syna. Młodszy, Marek, do nauki jakoś nie ciągnął, ale ojcu we wszystkim pomagał.
Na czwartym roku Wojciech rzeczywiście się ożenił.
— Miejsca u nas dostatek. Dla was dom budowałem. Po co w bloku mieszkać, gdzie słychać każde słowo, zalewają sąsiedzi z góry, a kaloryfery włączają, gdy urzędnik zechce? Tu ogrzewanie włączysz, kiedy chcesz. — Choć Kazimierz przekonywał, by nie marnowali pieniędzy na wynajem, nic nie wskórał.
Kinga, żona Wojciecha, stanowczo odmówiła życia w domu jednorodzinnym, a już tym bardziej z teściem. A Wojciech ulegał jej we wszystkim, bo kochał. Posmutniał Kazimierz, ale się pogodził z losem. Niech żyją, jak chcą.
— Ty przynajmniej przyprowadź żonę do domu. Dla kogo ja to budowałem? — pytał młodszego syna.
— Za wcześnie jeszcze na małżeństwo — machnął ręką Marek.
Jesienią Kazimierz robił zaprawy, pół oddawał starszemu synowi. Ale ten nie garnął się specjalnie, twierdząc, iż Kinga wstydzi się brać, skoro sama nie pomagała w ogrodzie.
— Nie obcym daję, tylko własnym dzieciom. Niech się nie wstydzą. Bierzcie i jedzcie, bo się ostatecznie pogniewam — mówił Kazimierz, wręczając synaA w końcu Kazimierz został sam w swoim wymarzonym domu, w którym już nikt nie chciał zamieszkać, tylko wiatr szeptał w pustych pokojach wspomnienia o rodzinie, która odeszła.