Od kilku tygodni sąsiedzi słyszeli dziwne odgłosy do domu starszego mężczyzny, a gdy wyważyli drzwi i weszli do mieszkania, przerazili się tego, co zobaczyli.
Na spokojnej ulicy, gdzie wszyscy znali się z nazwiska, tylko jeden starszy pan, Zdzisław Kowalski, wyróżniał się swoją samotnością. Prawie z nikim nie rozmawiał, rzadko wychodził z mieszkania, a nikt nie wiedział dokładnie, czym się zajmuje ani jak się utrzymuje.
Ale jedna rzecz była pewna z jego domu ciągle słychać było dziwne dźwięki. Czasem głuche warczenie, jakby ktoś drapał ściany. Innym razem krzyki, które brzmiały niemal ludzko, ale nie do końca. Najgorzej było nocą skomlenie, uciążliwe szczekanie, które powtarzało się dzień za dniem. Czasem wydawało się, iż w środku ktoś lub coś rozpaczliwie walczy.
Sąsiedzi znosili to przez jakiś czas. Potem zaczęli pukać do drzwi, prosić, żeby było ciszej. Ktoś choćby zostawił kartkę:
*Proszę, niech pan coś zrobi z tym hałasem. Nie możemy spać w nocy.*
Ale odpowiedzią była cisza. Zdzisław nie zawsze otwierał, a jeżeli już wyszedł, tylko kiwał głową, mruczał coś pod nosem i znikał za drzwiami.
Z czasem niepokój rósł. Niektórzy sądzili, iż tracił rozum. Inni podejrzewali, iż w mieszkaniu jest więcej osób. Ktoś choćby spekulował o nielegalnych interesach. Ale nikt nie znał prawdy.
Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Przez prawie tydzień nikt nie widział starszego pana. Jego drzwi były zamknięte, okna zasłonięte jak zwykle. Ale odgłosy nie ustały.
Wręcz przeciwnie stały się głośniejsze. Nocą słychać było rozpaczliwe skomlenie, zgrzytanie zębami, drapanie po podłodze, jakby coś lub ktoś próbował się wydostać.
Siódmego dnia mieszkańcy kamienicy nie wytrzymali. Dwóch mężczyzn poszło na jego piętro i zaczęło mocno pukać. Nikt nie otworzył. Wezwali policję, która w końcu wyważyła zamek.
Gdy weszli do środka, krew ścięła się w żyłach. W mieszkaniu, wypełnionym ciężkim, stęchłym zapachem, leżał Zdzisław martwy od tygodnia. ale to nie było najgorsze.
W domu było prawie dwadzieścia wytarzanych, wygłodzonych psów niektóre ledwie żywe. Kręciły się po pokojach, część leżała przy ciele, nie chcąc go opuścić.
Podłoga pokryta była śladami pazurów, odchodami, zniszczonymi meblami i śladami walk między zwierzętami.
Jak się okazało, Zdzisław zbierał bezdomne psy ukrywał je, karmił, spał obok nich. Były jego jedynymi przyjaciółmi. Nie mówił nikomu, bo bał się, iż mu je zabiorą.
Przez siedem dni zwierzęta były tam uwięzione, bez jedzenia i wody.
Sąsiedzi długo wspominali tę historię z drżeniem głosu. A kamienica stała potem pusta jakby nie chciała zapomnieć swojej strasznej tajemnice.
Dziś myślę, iż samotność czasem krzyczy głośniej, niż chcemy usłyszeć. A czasem najlepsze intencje mogą się zmienić w koszmar.