Krzysztof Kowalski uwielbiał swój bagnik. Szczególnie w piątkowe poranki, gdy całe miasto pod nim jeszcze kończyło ostatnie godziny pracy, a on – wolny i spektakularnie zarabiający menedżer departamentu bankowego – już wyczekiwał weekendu. Powietrze pachniało ozonem po nocnej ulewie i pyłkami kwitnących lip. Krzysztof pociągnął łyk stygnącej kawy i spojrzał na starannie ułożone w rogu wędkarskie akcesoria. Nowiutka wędka, błyszczący kołowrotek, pudełko z przeróżnorodnymi woblerami – jego osobista wizytówka.
W kieszeni zawirował telefon. Mama.
— Tak, mamo, cześć – odpowiedział, uśmiechając się.
— Krzysztofku, zawitasz dziś? Napiekłam pierogów z kapustą, twoich ulubionych.
— Przyjadę, jasne. Tylko na chwilę, bo z chłopakami wybieramy się na działkę, nad jezioro.
— Z powrotem na swoje ryby? – w głosie Wandy Władysławówny brzmiała znajoma mieszanka ciepła i lekkiego zawodu. — Żeby choć jakąś dziewczynę zabrał, poznał. Trzydziałka, synku.
— Mamo, ile razy można. Jak tylko, tak zaraz. No dobra, bukmyś, niedługo będę.
Odłożył słuchawkę i westchnął. Ta “ryba” była ich z kumplami świętą tradycją. Działka Pawła nad jeziorem, kiełbaski, grill i długie rozmowy przy ognisku. Paweł i Grzegorz, jego najlepsi przyjaciele jeszcze ze школы, od dawna byli solidnie żonaci. U Pawła rosła córeczka, Grześ niedługo miał zostać ojcem. I za każdym razem ich “rodzinne” męskie weekendy zaczynały się od tego samego.
— No i co, ostatni wolny ptak gniazda, gotowy do kapitulacji? – mrugnął Grzegorz, kiedy pakowali torby do bagażnika terenowego Krzysztofa.
— Nasz orzeł jeszcze się opiera przed małżeńskimi okowami – zaśmiał się Paweł, klepiąc go po plecach. — Wszystkie panny już przepłoszył.
Krzysztof tylko się uśmiechnął. Nie opierał się. Czekał.
— Ożenię się, chłopaki, ale tylko z wielkiej miłości – powiedział poważnie, gdy wyjeżdżali już z miasta. — Tak, żeby raz – i wiedzieć: to ona. Żeby być z nią jak jedno, oddychać w rytm.
— Oj, Krzysiek, ty baśniarz – przeciągnął Grzegorz z tyłu. — Tak się nie dzieje. To tylko w dziewczęcych książeczkach. Czarów nie ma.
— A ja wierzę, iż są – uparcie odparł Krzysztof, patrząc na uciekającą w dal szosę.
Na działce, po grillu i pierwszej turze kiełbasek, dyskusja rozgorzała na nowo. Miejscowe dziewczyny z osady, przechadzające się obok ich posesji, kokieteryjnie zerkały w stronę trzech przystojnych miejskich dżentelmenów.
— No to jak, sprawdzamy twoją teorję o “tej jedynej” w praktyce? – podstępnie zaproponował Paweł. – Gramy w “patrzałki”. Kto pierwszy mrugnie lub odwróci wzrok od przechodzącej koło znajomej – ten przegrał.
— I co z przegranego? – Krzysztof ochoczo podjął wyzwanie.
— A przegrany – Grzegorz rozciągnął ręce – jedzie na szosę i oświadcza się pierwszej napotkanej handlNa pytanie “i co z przegranego?”, Grzegorz odpowiedział z uśmiechem: “Przegrany jedzie na szosę i oświadcza się pierwszej sprzedawczyni z przydrożnego straganu, na miejscu, bez żadnych wymówek”.