Po prostu życie

19 godzin temu

Kiedy autobus zatrzymał się nagle na środku zatłoczonej ulicy, pasażerowie już mocniej złapali się poręczy. Ktoś zaklął pod nosem, ktoś inny przylgnął do zapłakanej szyby, próbując dojrzeć powód zatrzymania. W powietrze zawisła mieszanina irytacji i ciepłej, ludzkiej ciekałości. Konduktorka przebiła się do kabiny kierowcy, otworzyła drzwi i zastygła, jakby zobaczyła coś, co nie pasowało do tej szaroburej, krakowskiej pobudki.

Za szybą stała kobieta w wytartej czerwonej kurtce. W jednej ręce trzymała smycz, w drugiej — parasol z wygiętym drutem. Na smyczy — pies. Ogromny, kudłaty, z nisko opuszczoną głową. Siedział przed autobusem nieruchomo, jakby wyrzeźbiony z kamienia. Łapy wrosły w asfalt, uszy przyklejone do czaszki, wzrok utkwiony w ziemi. Nie wściekłość, nie strach — tylko uparta, ciężka niemoc, jakby niósł na grzbiecie coś, czego nie da się opowiedzieć.

— On nie idzie — głos kobiety zadrżał bezradnie. — Szliśmy, a on nagle usiadł. I koniec. Ciągnęłam, wołałam — nic.

Kierowca wysiadł z kabiny, spojrzał na psa, potem na kobietę, znów na psa. W końcu przykuczy i zagląda mu w oczy:

— Co z tobą, stary? Zmęczenie? A może życie przywaliło?

Pies wolno podniósł łeb. W jego spojrzeniu było tyle ludzkiej melancholii, iż wszystkim obserwatorom ściśnęło się w piersi. Nie szczekał, nie warczał — tylko patrzył, jakby chciał opowiedzieć całe życie, ale brakło mu słów. To nie było zwykłe zmęczenie. To był ból, głuchy jak echo w pustym mieszkaniu. Kierowca wstał, jakby przyjął tę nieman odpowiedź.

Autobus ruszył po kilku minutach. Kobieta, szepcząc podziękowania, odeszła z psem na bok. Ten szedł wolno, niepewnie, jakby każda łapa była mu obca, ale jednak szedł.

Wtedy Bartosz, siedzący przy oknie, mruknął do siebie: — No właśnie. Też stanąłem. I dalej nie umiem. — Słowa wyrwały się cicho, samoistnie, jak wyznanie, które zbyt długo czekało w środku.

Wyszedł na następnym przystanku, choć miał jeszcze kawał drogi. Szedł bez celu, z przyzwyczajenia, jakby zapomniał, dokąd zmierzał. Wiatr smagał go po twarzy, wciskał się pod kołnierz, ale Bartosz nie zwracał na to uwagi. Przechodził przez oprószony śniegiem skwer, obok nagich drzew i placu zabaw, gdzie huśtawki skrzypiały pod podmuchem wiatru jak stare wspomnienia.

Do domu nie ciągnęło. Tam czekała pustka, od której dzwoniło w uszach. Nie tylko brak ludzi — powietrze w mieszkaniu było martwe, nienaruszone głosami, ruchem. Tylko stara lodówka buczała w kącie, przypominając, iż życie toczy się dalej, choćby jeżeli ty ledwie zipiesz.

Bartosz miał czterdzieści trzy lata. Inżynier, solidny, niezauważalny jak śrubka w maszynerii. Taki, co nie krzyczy, nie wymaga, tylko robi swoje. Nie bohater, nie ofiara — po prostu człowiek. Siedemnaście lat małżeństwa, dwoje dzieci, kredyt na mieszkanie, wakacje u teściowej na wsi. A potem — trzask. Wszystko się rozsypało. Żona odeszła. Powiedziała, iż się dusi. Że on jest jak duch — zawsze obok, ale jakby nieżywy. Wyszła bez awantury, ale z taką determinacją, iż nie było pytań.

Nie kłócił się. Nie błagał. Tylko wsiadł do samochodu i pojechał za miasto, do lasu. Siedział do rana, słuchając, jak wyje wiatr i trzeszczą gałęzie. Wrócił. Zaczął milczeć częściej. Żył z przyzwyczajenia: praca, rachunki, dzieci w weekendy, urodziny, bilety do kina. Wszystko — jak u ludzi. Tylko w środku pusto, jak w opuszczonym domu.

Z każdym dniem coś ściskało go w piersi mocniej. Jak stalowa obręcz, którą dokręcano coraz bardziej. Najpierw ledwo wyczuwalnie, potem — aż do bólu, do chrupnięcia. Czasem łapał się na tym, iż oddycha z trudem, jakby powietrze stało się gęste, obce.

I teraz szedł — jak ten pies. Stanął. Nie mógł dalej. Nie z bólu, nie ze strachu, ale z bezcA przed blokiem, na pierwszym piętrze, zapaliło się światło – jakby ktoś nagle przypomniał sobie, iż powinien na niego czekać.

Idź do oryginalnego materiału