Kiedy autobus zatrzymał się nagle na środku zatłoczonej ulicy, pasażerowie już mocniej złapali się poręczy. Ktoś zaklął pod nosem, ktoś inny przylgnął do zapłakanej szyby, próbując dojrzeć powód zatrzymania. W powietrze zawisła mieszanina irytacji i ciepłej, ludzkiej ciekałości. Konduktorka przebiła się do kabiny kierowcy, otworzyła drzwi i zastygła, jakby zobaczyła coś, co nie pasowało do tej szaroburej, krakowskiej pobudki.
Za szybą stała kobieta w wytartej czerwonej kurtce. W jednej ręce trzymała smycz, w drugiej — parasol z wygiętym drutem. Na smyczy — pies. Ogromny, kudłaty, z nisko opuszczoną głową. Siedział przed autobusem nieruchomo, jakby wyrzeźbiony z kamienia. Łapy wrosły w asfalt, uszy przyklejone do czaszki, wzrok utkwiony w ziemi. Nie wściekłość, nie strach — tylko uparta, ciężka niemoc, jakby niósł na grzbiecie coś, czego nie da się opowiedzieć.
— On nie idzie — głos kobiety zadrżał bezradnie. — Szliśmy, a on nagle usiadł. I koniec. Ciągnęłam, wołałam — nic.
Kierowca wysiadł z kabiny, spojrzał na psa, potem na kobietę, znów na psa. W końcu przykuczy i zagląda mu w oczy:
— Co z tobą, stary? Zmęczenie? A może życie przywaliło?
Pies wolno podniósł łeb. W jego spojrzeniu było tyle ludzkiej melancholii, iż wszystkim obserwatorom ściśnęło się w piersi. Nie szczekał, nie warczał — tylko patrzył, jakby chciał opowiedzieć całe życie, ale brakło mu słów. To nie było zwykłe zmęczenie. To był ból, głuchy jak echo w pustym mieszkaniu. Kierowca wstał, jakby przyjął tę nieman odpowiedź.
Autobus ruszył po kilku minutach. Kobieta, szepcząc podziękowania, odeszła z psem na bok. Ten szedł wolno, niepewnie, jakby każda łapa była mu obca, ale jednak szedł.
Wtedy Bartosz, siedzący przy oknie, mruknął do siebie: — No właśnie. Też stanąłem. I dalej nie umiem. — Słowa wyrwały się cicho, samoistnie, jak wyznanie, które zbyt długo czekało w środku.
Wyszedł na następnym przystanku, choć miał jeszcze kawał drogi. Szedł bez celu, z przyzwyczajenia, jakby zapomniał, dokąd zmierzał. Wiatr smagał go po twarzy, wciskał się pod kołnierz, ale Bartosz nie zwracał na to uwagi. Przechodził przez oprószony śniegiem skwer, obok nagich drzew i placu zabaw, gdzie huśtawki skrzypiały pod podmuchem wiatru jak stare wspomnienia.
Do domu nie ciągnęło. Tam czekała pustka, od której dzwoniło w uszach. Nie tylko brak ludzi — powietrze w mieszkaniu było martwe, nienaruszone głosami, ruchem. Tylko stara lodówka buczała w kącie, przypominając, iż życie toczy się dalej, choćby jeżeli ty ledwie zipiesz.
Bartosz miał czterdzieści trzy lata. Inżynier, solidny, niezauważalny jak śrubka w maszynerii. Taki, co nie krzyczy, nie wymaga, tylko robi swoje. Nie bohater, nie ofiara — po prostu człowiek. Siedemnaście lat małżeństwa, dwoje dzieci, kredyt na mieszkanie, wakacje u teściowej na wsi. A potem — trzask. Wszystko się rozsypało. Żona odeszła. Powiedziała, iż się dusi. Że on jest jak duch — zawsze obok, ale jakby nieżywy. Wyszła bez awantury, ale z taką determinacją, iż nie było pytań.
Nie kłócił się. Nie błagał. Tylko wsiadł do samochodu i pojechał za miasto, do lasu. Siedział do rana, słuchając, jak wyje wiatr i trzeszczą gałęzie. Wrócił. Zaczął milczeć częściej. Żył z przyzwyczajenia: praca, rachunki, dzieci w weekendy, urodziny, bilety do kina. Wszystko — jak u ludzi. Tylko w środku pusto, jak w opuszczonym domu.
Z każdym dniem coś ściskało go w piersi mocniej. Jak stalowa obręcz, którą dokręcano coraz bardziej. Najpierw ledwo wyczuwalnie, potem — aż do bólu, do chrupnięcia. Czasem łapał się na tym, iż oddycha z trudem, jakby powietrze stało się gęste, obce.
I teraz szedł — jak ten pies. Stanął. Nie mógł dalej. Nie z bólu, nie ze strachu, ale z bezcA przed blokiem, na pierwszym piętrze, zapaliło się światło – jakby ktoś nagle przypomniał sobie, iż powinien na niego czekać.