Pewnego dnia w opuszczonym domu na końcu wsi zamieszkała młoda kobieta… Wieś nie lubiła obcych. Ludzie się zaniepokoili, zawiadomili dzielnicowego. Ten przyjechał, sprawdził dokumenty, uspokoił wszystkich, iż to daleka krewna babci Zofii, która zmarła kilka lat temu w wieku dziewięćdziesięciu sześciu lat. „Od zawsze babcia Zosia nie miała żadnej rodziny, choćby dzieci” – dziwili się wszyscy.
A młoda kobieta zaczęła się urządzać. Przekopała kilka zagonów na zaniedbanym ogrodzie i coś posadziła. Ludzie się śmiali. Kto sadzi warzywa w środku lata? Ale niedługo na grządkach pojawiły się zielone pędy. I to jeszcze jakie! „To na pewno sprawka nieczystej siły” – zdecydowali wieśniacy. I tak przylgnęło do niej przezwisko „wiedźma”.
Unikała ludzi, nic o sobie nie mówiła, żyła w odosobnieniu. A tajemnice, jak wiadomo, rozbudzają ciekawość, rodzą plotki i domysły. I niedługo po wsi rozeszła się wieść, iż uciekła z miasta przed nieszczęśliwą miłością, zabierając ze sobą kosztowności bogatego kochanka. Oto dlaczego schowała się w tej zapadłej wiosce.
Aż pewnego dnia dziecko jednej z kobiet zsiniało, zaczęło się dusić. Gdzie biec? Do szpitala dziesięć kilometrów, a i samochodu w środku dnia nie znajdziesz. Kobieta pobiegła z dzieckiem do Marysi-wiedźmy. Ta złapała malucha, odwróciła do góry nogami, stuknęła w plecy, i z ust chłopca wyskoczyła część zabawki.
Od tego czasu zaczęli Marysię szanować, ale też się jej obawiali. Tylko Krzysztof się w niej zakochał. Matka płakała: „Dziewcząt młodych pełno, a on się do dojrzałej kobiety przyczepił”. Stawała czasem przed domem Marysi i wrzeszczała, iż ta rzuciła na niego urok, napoiła czarodziejskim napojem. Krzysztof odprowadzał płaczącą matkę do domu, a sam wracał do Marysi.
I żyli w miłości, nie zważając na plotki i szepty. Po roku Marysia zrodziła córeczkę Olę. A po trzech latach – drugą, Zosię. Ludzie dali im spokój. Swoich spraw mieli aż nadto.
Pewnego dnia po burzy zaczął przeciekać dach, i Krzysztof wspiął się go naprawić. Schodząc, poślizgnął się i upadł, mocno się poturbował. Marysia sprowadziła lekarza z miasta. Ten obejrzał go i powiedział, iż trzeba natychmiast zawieźć Krzysztofa do szpitala. Znalazła samochód, odtransportowała go, sama wróciła do dzieci.
Po miesiącu przed jej domem zatrzymał się wóz, z którego wyniesiono wózek inwalidzki, i posadzono w nim Krzysztofa. Złamał kręgosłup, nie mógł chodzić. Ktoś się odezwał, iż to kara dla Marysi za rzucenie uroku.
Wynosiła go na ganek, sama tuliła się do niego. Nie porzuciła, opiekowała się nim, kochała. A wobec takiej miłości ludzkie gadanie jest bezsilne. choćby szeptali, iż go leczy, i iż lada dzień Krzysztof wstanie.
Siedział na ganku i wycinał z drewna figurki zwierząt dla dzieci, plecionki robił. Zręcznie mu to wychodziło. A mężczyźni mu zazdrościli. Niby czemu, a zazdrościli – no jakże, kobieta nosi go na rękach, tańczy wokół niego. Oni też by tak chcieli.
Miłość, jak wiadomo, czyni cuda. I rzeczywiście, Krzysztof powoli próbował wstawać. Pewnego dnia siedział na ganku, coś majstrował, nóż upadł, stoczył się po schodach. Marysia była w ogrodMarysia podbiegła, ale zanim zdążyła go złapać, Krzysztof upadł na stojącą obok kosę i już nigdy nie wstał.